Lao Che
Gospel
[Antena Krzyku; 22 lutego 2008]
Niemalże zamieniłem się w słup soli, gdy usłyszałem w zeszłym roku zapowiedź płyty „Gospel”. Polska rzeczywistość przyzwyczaiła do tego, że serwowanie „religii na rockowo” zwykle zapowiada prawdziwą apokalipsę, a może raczej należałoby powiedzieć Sodomę i Gomorę? Przeklęte Tymoteusze, Pneumy i inne kato-rockowe tałatajstwa spowodowały, że zestawienie „muzyczna popkultura + tematyka chrześcijańska” wywołuje u wielu odruch bezwarunkowy w postaci płaczu i zgrzytania zębami. Wydawało się, że łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż polskiemu zespołowi nagrać ciekawą płytę o tematyce religijnej, a jednak…
Nieoczekiwanie okazało się, że tym razem nie ma powodu do rozdzierania szat. Naszym etatowym koncept-albumowcom udała się rzec niezwykła: przeszli suchą nogą przez morze pochwał, w którym nie jeden zespół by utonął. „Powstanie warszawskie” zapewniło im miejsce na świeczniku, przyozdobiło w szaty wieszczy narodowych, bohaterów szkolnych apeli, przemieniło w złotego cielca polskiej prasy muzycznej. Co prawda „Godzina W” czy „Zrzuty” nie zdominowały komercyjnych stacji radiowych, ale trudno chyba znaleźć osobę, która by Lao Che nie kojarzyła, chociażby z telewizyjnych migawek w stylu „młodzież a pamięć historyczna”, co jakiś czas pojawiających się w okolicach ważniejszych rocznic. Wydawało się, że po takim sukcesie porażka jest czymś nieuchronnym, gdy dodatkowo płocczanie zapowiedzieli płytę „religijno-ironiczną”, wielu postawiło na nich krzyżyk lub dało krzyż na drogę.
Tymczasem „Gospel” okazuje się albumem co najmniej bardzo solidnym. Choć na taką opinię, składają się dwie oceny: ósemka za treść, czwórka za formę. Niestety muzycznie grupa wciąż odsyła nas od pidżamowego Annasza do kazikowego Kajfasza, częstując mocno spleśniałym chlebem powszednim polskiego rocka lat dziewięćdziesiątych. Uwagi nielicznych krytyków zarzucających „Powstaniu” bazowanie na stereotypowym, polskim rozumieniu rocka (ska, reggae i punk) pozostały głosem wołającego na pustyni. Jeśli odwołać się do popularnego opisywania inspiracji artysty, poprzez próbę określenia zawartości jego półki z płytami, trzeba by powiedzieć, że na półkach muzyków Lao Che nie ma płyt, są kasety: klasyka polskiego punka i ewentualnie (z nowości) „Supernatural” Carlosa Santany. A przecież z tego nawet Salomon nie naleje! Składające się na Gospel piosenki są przebojowe, momentami nawet ciekawie zaaranżowane, tu i ówdzie okraszone samplami (zdecydowanie mniej pasującymi niż na poprzedniej płycie), ale nie zmienia to wrażenia, że mamy do czynienia z brzmieniową miedzią brzęczącą.
Prawdziwą manną z nieba są jednak teksty. Wszyscy ci, którzy pisząc o tym aspekcie piosenkowego rzemiosła pominęli twórczość Lao Che, muszą teraz spalać się ze wstydu. „Gospel” jest bowiem niezwykle dojrzałą i pomysłową opowieścią o współczesnych relacjach pomiędzy człowiekiem a Bogiem. Słysząc zapowiedzi płyty ironicznej, groteskowej, można się było obawiać, że ostrze owej ironii zostanie wymierzone w zły, hedonistyczny, pusty, bezbożny świat, co najprawdopodobniej przyniosłoby efekt podobny do budzącej zażenowanie muzycznej kato-publicystyki związanego z „Frondą” artysty o pseudonimie Schmaletz. Tymczasem Spięty kieruje je w we własnym kierunku. Pisząc o potrzebie duchowości, jednocześnie parodiuje ludzkie sposoby przedstawienia Boga. Zdaje sobie sprawę, że mówienie o religii jest niezbędne, jest jednak jednocześnie zawsze, z natury rzeczy śmieszne: mizernych słów w gębie zbyt wiele/ uchlastaj aniołku mój jęzor uparty/ gdy sepleni słowem wypowiedzenia nie wartym, śpiewa w świetnym „Paciorku”, który byłby kapitalnym, ustawiającym całą płytę openerem, dużo mocniejszym niż taki sobie singiel „Drogi Panie”. Językowe pomysły Spiętaka odwołują się do kiczowatej stylistyki westernów (rewelacyjne „Czarne kowboje”), czasem przypominają groteskową wizję romantycznego mesjanizmu („Siedmiu nie zawsze wspaniałych”), by znów stanowić przekorną wersję żydowskiej tradycji „targowania się z Bogiem” („Bóg zapłać”). Teksty z „Gospel” można by określić tytułem świetnego wiersza Tadeusza Dąbrowskiego „Druga część prawdy”. Kpina z dewocjonalnego wymiaru wiary łączy się w nich z przekonaniem o istnieniu niewyrażalnego absolutu. Są świadomą swej śmieszności i naiwności próbą przyjrzenia się, czym jest współczesny człowiek wobec Boga i Bóg wobec współczesnego człowieka.
Na początku było słowo, nie można jednak zapominać o muzyce. Daleko jej co prawda do wszechobecnej marności nad marnościami, ale z pewnością mogłaby być ciekawsza. Sample i nieśmiałe wycieczki w stronę muzyki żydowskiej sprowadzają się niestety bardzo często do roli listka figowego, maskującego ograne patenty, charakterystyczne dla Kultu czy zespołu Raz Dwa Trzy. Mimo tej słabości „Gospel” jawi się jako wartościowa propozycja, w której można mieć upodobanie.