Belong
Colorloss Record [EP]
[St. Ives; 19 lutego 2008]
Po Christianie Fenneszu „October Language” nie robiło raczej na nikim wrażenia. Nie była to zła płyta, ale kto tam zwraca uwagę na płyty niezłe, kiedy mają one swoich doskonałych odpowiedników. Może zarzuty o brak oryginalności, może po prostu chęć rozwoju sprawiły, że Michael Jones i Turk Dietrich odeszli od nakładania chropowatych faktur na dosyć zwykłe jednak ambient-popowe melodie i po niespełna dwóch latach wracają ze skromnym wprawdzie, ale interesującym materiałem. Christianem nie będą i już. Zdaje się, że to zrozumieli. „Colorloss Record” jawi się raczej jako miękki i rozmarzony Wolfgang Voigt bez rytmicznych stuków. To tak, jakby słuchać piosenek, które po czterdziestu latach powolnego lotu nad oceanem docierają do naszego ucha.
Drobną, acz nie bez znaczenia różnicą pomiędzy materiałem z poprzedniego longplaya a tegoroczną EP-ką jest sposób, w jaki panowie budują napięcie. W 2006 roku mieliśmy pejzaże w pewien sposób narastające, przypominające trochę konstrukcją jakieś elektroniczne Mogwai (mnie tam nawet „In den Gärten Pharoas” Popol Vuh po głowie przeleciało). Na „Colorloss Record”, jako że mamy do czynienia z coverami „zwykłych” piosenek, utwory są bardziej dynamiczne (kontrowersyjny przymiotnik w tym wypadku), rozwijają się raczej przez wzbogacenie kompozycji i zwroty w innym kierunku, niż przez stopniowe zgłaśnianie. Ten ostatni zabieg był zresztą na „October Language” nadużywany w celu odwrócenia uwagi od mielizn i chwali się, że dali sobie z nim spokój. Na dodatek już na początku ucho spragnione ciekawostek wyławia całkiem konkretne hooki wydobywające się spod szumu („My Clown” przecież, ale o tym za sekundkę). Nie są one zasługą Belong, ale można im wybaczyć, bo gliną w ich rękach były piosenki naprawdę zacne.
Otóż właśnie, materiał wyjściowy. Panowie wzięli się za psychodeliczny rock i to z pierwszej, najlepszej dla niego ery. Nie dość, że popisali się znajomością tematu, to jeszcze można rozpatrywać ich nowe wydawnictwo w kontekście tęsknoty za kolorowymi latami sześćdziesiątymi, a to przecież zawsze jest cool. Przetworzeni zostali kolejno: Syd Barrett (wiem, to rok 1970), Tintern Abbey (sprawdźcie drugą płytę z monstrualnej składanki „Nuggets”), Billy Nicholls (w roku wydania „Odessey & Oracle” ciężko było nie być drugoligowym songwriterem, dlatego go nie znacie) i moje ulubione - znajomość którego nigdy nie przypuściłbym, że mi się przyda – July. Zresztą cover ich „My Clown” jest zdecydowanie najlepszym utworem na trwającej niespełna 20 minut EP-ce. Jeśli w roku 1968 jakiś zjarany hipis zaplątał się przypadkiem w podziemia sali prób, kiedy na górze grano właśnie „My Clown”, to można powiedzieć, że usłyszał Belong cztery dekady przed premierą.
Jeszcze tego wprost nie napisałem, a linia z napisem „nuda” jest coraz bliżej – dobra ta EP-ka. Prawdopodobnie Jones i Dietrich wydając tylko cztery utwory, doszli do wniosku, że to wszystko, co można w tym temacie powiedzieć. Po kolejnych wydawnictwach Belong nie można się raczej niczego nadzwyczajnego spodziewać, ale po „Colorloss Record” sięgnąć warto. Choćby tylko dla ostatniego utworu.