Genghis Tron
Board Up The House
[Relapse; 19 lutego 2008]
Zdaje się, że grindcore należy do tej najprostszej formy metalowo/hardcore’owej ekspresji, gdzie sztuka eksperymentowania wypada dosyć blado. W dalszym ciągu najlepiej się prezentuje Napalm Death czy ambitni następcy w postaci Pig Destroyer, będący prawdopodobnie jednym z najbardziej interesujących zespołów na ekstremalnej scenie. Pewnym odświeżeniem grindcore’owej formuły miał być romans z elektroniką, lecz i w tym wypadku oprócz solidnych płyt nie usłyszeliśmy nic ponadto. Z tego względu Genghis Tron miało utrudnione zadanie i musiało się postarać, żeby nie wpaść w ramiona przeciętności.
„Board Up The House” nieoczekiwanie jawi się jako jedno z najciekawszych wydawnictw początku 2008 roku. W porównaniu z poprzednimi dziełami (debiutanckim albumem i EP-kami) tym razem metalowa brutalność nie narzuca się w takim stopniu jak dotychczas. W zamian tego dostajemy sporo nietuzinkowych wstawek, nacechowanych ambientem, IDM oraz sludge’owo/post-metalowym klimatem, mogącym przypominać Isis (dziesięciominutowy „Ergot (Relief)”). Genghis Tron jest kolejną ekipą wprowadzającą swoją muzykę na bardziej przestrzenne tory po przejściu do Relapse; podobnie jak w przypadku rodzimej Antigamy. Dlatego typowy grindcore’owy łomot schodzi bardziej do tyłu, co zapewne spotka się z dosyć chłodnym przyjęciem wśród konserwatywnych słuchaczy. Dzięki temu jednak „Board Up The House” sprawia wrażenie przemyślanego albumu, nie będącego jedynie workiem bez dna, skupiającym niemalże identyczne struktury dźwiękowe okraszone opętańczym growlem. Co bardzo ważne: nie odczuwa się również aż tak bardzo jajcarskiego podejścia do swojej twórczości a la Horse The Band, grającego własny, specyficzny odpowiednik nintendocore. Genghis Tron widocznie to nie grozi. Pomimo orbitowania wśród przeróżnych, niemal wykluczających się gatunków, w stylu hardcore-pop, trudno odnaleźć fragmenty zdecydowanie się gryzące. Wszystkie te pomysły ładnie się przenikają. Oczywiście, czasami brakuje zdecydowanego, mocniejszego riffu bądź dłuższych metalowych rozwiązań. Na szczęście patrząc na album jako całość nawet i takie uwagi nie mają większego wpływu na końcowy efekt.
Być może środki, za które chwytają się Amerykanie nie należą do najambitniejszych, ale i tak należą się brawa za odwagę i przecieranie nowych szlaków.