Tsurubami
Tenrin
[Vivo Records; 10 grudnia 2007]
Acid Mothers Temple objawia się na wiele sposobów. Na ciele nieograniczonego takimi błahymi formalnościami jak stały skład kolektywu pączkują kolejne projekty eksplorujące przestrzenie między wymiarami rockowego grania, muzycznych eksperymentów i dobrej zabawy. A na początku było Tsurubami. Może nie na samym początku, ale przed erą formacji, dzięki której Kawabata Makoto i Higashi Hiroshi stali się rozpoznawani. Zaangażowanie w multum dźwiękowych przedsięwzięć nie przeszkadza znaleźć co jakiś czas paru chwil, żeby z perkusistką Emi Nobuko razem sobie pohałasować. Tak, perkusistką. Równouprawnienie po japońsku.
Bang! Nieco oddalona gitara, jej brzmienie dochodzi z masami powietrza odbijającymi się wraz z dźwiękiem od nierównych powierzchni sporego pomieszczenia. Bas stłumiony, w jaskini za tobą lub gdzieś tuż pod powierzchnią, groźnie bulgocze – może przebić się w każdej chwili rozrywając wszystko na strzępy, ale łaskawie tylko zaznacza swoją obecność. Nieregularne szarpnięcia strun przyspieszają, podnosi się wrzawa. Co to za hałas? Światło przyjęło postać roju nadlatującego z niewiadomo skąd. Nie próbuj się odganiać - to nic nie da, przyzwyczajaj oczy, zanim zniknie tak szybko jak się pojawiło. Bardziej regularne szarpnięcia, pierwszy raz pojawia się struktura... no właśnie... melodia? Bardziej przypomina osławione „trzy akordy”, ale w tej stylistyce wiadomo było przynajmniej czego spodziewać się po bębnach, które tu swoją nieregularnością zadają kłam wszelkim rozkładom statystycznym. Żywiołowo piłowane struny, dużo talerzy, mocny riff - Speedguru w swoim żywiole. Oho! Dziura w rytmie wskazuje, że już mieli kończyć, ale wszechobecna gitara tnie dalej. Jeszcze chwilę, bang!, koniec...
Nawet irytujące momentami brzmienie gitary nie zmienia faktu, że frapujący to album. Liczne odwołania do koncepcji ying i yang nie przeszkadzają Tsurubami zaburzać równowagi w sporze kompozycji z improwizacją przez zdecydowane opowiedzenie się po stronie tej drugiej. Nagrywają płyty metodami bardziej charakterystycznymi raczej dla free-jazzu niż psychodelicznego rocka i nigdy nie poprawiają zapisanych ujęć. Sprawnie dograna partia saksofonu mogłaby z powodzeniem zastąpić gitarę i porównywanie stylistyk odbywałoby się w drugą stronę.
Zaczyna się delikatnym syntezatorowym przypływem... zaraz... Hiroshi nie używa tym razem elektroniki. To gitarowy ton wije się jak światło poranka po deszczowej nocy między brudnymi budynkami. Z rzadka słychać kroki, pojedyncze kontry basu i perkusji. Wiesz, że nadchodzi ulewa, chociaż nic jeszcze na to nie wskazuje, dopóki głuche, miarowe kroki nie zamieniają się w plask ciężkich kropel spadających na chodniki. Przelotna, letnia burza, po czym na chwilę wychodzi słońce, równie nieśmiało, jak poprzednim razem. Kojące ciepłem brzmienia nie potrafią się przeciwstawić: coraz wyraźniej przebijają się grzmoty sekcji rytmicznej i zrywa się wiatr. Przez fruwające gazety przedzierają się nastraszeni wizją przesiąkniętych deszczem koszulek i zastanawiający się „co też mnie podkusiło do wyjścia tak wcześnie po zakupy?” To był tylko blef, zgiełk dnia rozkwita, klaksony samochodów zagłuszają inteligentne rozmowy perkusji i basu. Południe. Witamy w połowie utworu. Teraz spokojniej, czas na lunch, w niższych szerokościach geograficznych już zbierają się do sjesty. Taaaak...
Dzień przyspiesza. Stłuczki, kłótnie, pościgi za skradzionymi portfelami, niedoręczone raporty, konfiguracja trzech instrumentów inna w każdej sekundzie i tak już do końca, aż cały ten muzyczny świat rozmyje się w zmroku...
Gitarowy ton wije się jak światło wyjątkowo powoli nagrzewającej się żarówki. Nazywamy to spadkiem napięcia. Bang! Suma dnia zwala się ciężką głową na poduszkę, ale nierozwiązane sprawy nie chcą dać się zapomnieć wciąż kotłując się w natłoku gitarowego hałasu. Sen przychodzi nagle.