She Wants Revenge
This Is Forever
[Geffen; 9 października 2007]
Czasem patrząc na dokonania post-punkowych zespołów, mam dzikie wrażenie, że gdyby jedną stroną ulicy szedł Chrystus, a drugą Paul Banks, ludzie poszliby za Banksem. W sumie nic dziwnego. Pomimo porażki „Our Love To Admire”, „Turn On The Bright Lights” dla wielu na zawsze pozostanie jednym z najlepszych indie rockowych albumów, ever. Jednak zabawy z serii: „being Interpol” niektórym (np. The National) wychodzą lepiej, a innym (np. She Wants Revenge) niestety gorzej.
Są takie płyty, które z ciężkim sercem dosłuchuje się do trzeciej piosenki, odkłada na miejsce i nigdy więcej do nich nie wraca. Zapewne mój egzemplarz „This Is Forever” spotkałby ten sam smutny los obrastania w kurz, gdzieś pomiędzy Editorsami i Film School, gdyby nie fakt, że:
a) podobała mi się debiutancka płyta She Wants Revenge,
b) zadeklarowałam się napisać jej recenzję.
Moje pierwsze podejście do „This Is Forever” po wygrzebaniu go z szafy, odcisnęło bolesne piętno na całe postrzeganie przeze mnie tej płyty. Siedziałam właśnie na Centralnym, czekając na godzinę spóźniony już pociąg, kiedy to w okolicach „Checking Out” jakiś koleżka w dresie włożył mi rękę do kieszeni, żeby ukraść ipoda. Wiem, wiem, w naszym społeczeństwie empatia zanikła, jesteśmy zbyt zajęci, żeby mieć dla siebie litość, więc wypadałoby podać też parę obiektywnych argumentów na nie. No to daję.
Warfield i Bravin zaczęli się kończyć. Taka prawda. O ile w przypadku ich debiutanckiego albumu (pomimo wyraźnych inspiracji tym zespołem na J i tym zespołem na I) stworzyli całkiem zgrabną płytę, to jeśli chodzi o „This Is Forever”, pozostali już tylko swoimi kiepskimi karykaturami. Już pominę fakt, że „She Will Always Be A Broken Girl” brzmi jak bardziej rozlazła wersja „These Things”, albo że panowie nieznośnie się powtarzają, stosując liczne autocytaty (choćby: You taste like tear stains and couldabeens z „Written In Blood” niezwykle podobne do: She likes disco and tastes like a tear z „Out Of Control”). Ale litości, jeśli słysząc Let’s kiss hard, fuck the games ma się minę jak większość posłów po trzech godzinach orędzia Tuska, to artysta musiał się naprawdę postarać, żeby napisać piosenki o seksie, rozpaczy i opętańczej miłości, które wywołują mniej emocji niż książka telefoniczna. Szczerze, „This Is Forever” jest po prostu nudne. Poprawne, ale śmiertelnie nudne. I to by było na tyle.
Swoją drogą, zastanawiam się dla kogo powstał ten album, bo fani alternatywy go nie kupią, a żeby zainteresować sobą publiczność żądną komercyjnej muzyki, która z premedytacją omija mózg, trzeba przynajmniej melodii wpadających w ucho albo rozebranej blondynki na wokalu. Z piosenek zapamiętałam tylko całkiem niezłe „What I Want”, a pani na okładce za dużo jednak nie pokazuje. Ech, czarno to widzę.