This Will Destroy You
This Will Destroy You
[Magic Bullet Records; 29 stycznia 2008]
Wychwalany przez użytkowników RateYourMusic długogrający debiut This Will Destroy You stanowi smutne potwierdzenie tezy o szkodliwości skądinąd wybitnych „Young Team” Mogwai i „Agaetis Byrjun” Sigur Ros. Ten epigoński neo-post-rock, jakim zachwycają się wrażliwcy, poszukujący ambitnej odtrutki na cyniczne, patologiczne indie spod znaku The Wombats trąci niestety banałem. Jeżeli ktoś z całej historii poszukującej muzyki lat 90. wyciąga dla siebie jedynie odpryski w postaci topornych crescend, to nie jest wartym uwagi artystą. Schemat głośno/cicho, stosowany od niepamiętnych czasów, był na wyczerpaniu na wysokości drugiej płyty Sigur Ros i nie uratuje go dość przypadkowe upstrzenie kompozycji elektronicznymi brzęknięciami, których mnóstwo na albumie Teksańczyków. Tę chorobę niemożności wyjścia poza zredukowany paradygmat nowych post-rockowych kapel ilustruje jedenastominutowy potwór „The Mighty Rio Grande”. Majestatyczne uderzenia w bębny i refleksykjne cięcia gitary odwołują wprost do toposu muzyki jako medium przywracającego człowieka naturze w monumentalnej skali: lasom Yellowstone, szczytom Kordylierów, wodom Mississippi, podnóżom Wielkiego Kanionu. Ambientowa kontemplacja zmienia się nagle (lecz niestety jakże oczekiwanie) w dźwiękową eksplozję – strywializowane, zużyte już przez wybitnych poprzedników środki niweczą szansę na jedność z kosmosem.
Jestem człowiekiem, który po to słucha setek płyt, by znaleźć w nich wielkość, egzystencjalne tematy, Boga, sens życia i tak dalej, dlatego zawsze będę popierał artystów ambitnych, przeciwstawiającym się ogólnemu prymitywizmowi i degeneracji, która zawsze w skali globalnej rządzi. Niemniej This Will Destroy You nie ma nic wspólnego z metafizyką Talk Talk, paranoicznością Spiderland, akademicką precyzją Tortoise czy erudycją Cul De Sac; ani nie kontynuuje najlepszych tradycji nurtu do którego przynależy, ani nie proponuje niczego poza kalką z Mogwai, Explosions In The Sky, Sigur Ros, wreszcie z M83. Brnie w śmiertelnie nudne gitarowe smędzenie, pitu-pitu dobre dla nikogo. Nieofensywne, a jednak nieznośnie irytujące – to jednak sztuka.