Ocena: 2

Travis

The Boy with No Name

Okładka Travis - The Boy with No Name

[Sony; 2007]

Zwykle tak nijakich płyt nawet nie tykamy, bo i po co? Ale recenzowanie nowej płytej Travis to dla mnie nie tylko ruszenie pewnej mini-legendy, ale i jakiś mały rozrachunek z samym sobą, swoimi dawnymi upodobaniami, ba – miłościami. Britpop to coś, co darzyłem wielkim uczuciem. I nie chodzi o Oasis, które było dla mnie często trochę obok. Ale podniecanie się wokalami Mansun i Suede, kobiecością (dzięki Cerys Matthews) Catatonia czy uznawanie „After Hours” Bluetones za jeden z singli dekady – oj było, było. I co mi pozostało? Czekać na kolejny, oby dobry, album Doves i... recenzować nową płytę Travis, że powrócę do początku.

Właśnie – początek. Początki Travis mieli świetne, albo przynajmniej wielu osobom tak się wydawało. Tę recenzję możnaby skonstruować z sekwencji kolejnych filmików youtube'owych, z największymi hitami zespołu, na końcu zaś umieścić „Closer”. To nie jest zła piosenka, bo broni się relatywnie najlepiej z całej płyty, ale ma po prostu wystarczająco autoironiczny tytuł. Do rzeczy – co się stało z Travis? Po pierwsze się zestarzeli, pewne. Już nie są pięknymi chłopcami, którzy wszystkim się podobali. Nie sądzę też, by kiedykolwiek jeszcze byli bożyszczami MTV, a kiedyś przecież byli. Po drugie, pewnie bardzo ważne, Fran Healy wyznał, że w ogóle nie słucha muzyki. NIE SŁUCHA MUZYKI. NIE. SŁUCHA. MUZYKI. Kompletnie nie wie, co się dzieje. Jak ktoś taki może być artystą? Może, ale, jak widać, do pewnego czasu. Bo covery najbardziej oczywistych wykonawców, których zna każda gospodyni domowa w UK, wychodziły zespołowi długo na dobre, wspomnę choćby „Hit Me Baby One More Time” czy „River”. Ale jeśli się niczego nie słucha, to nie można się rozwijać. I dlatego w teledysku Travis znowu pojawia się cały zespół w przebraniu. I dlatego (to już jest bezczelność, panowie) po „New Amsterdam” jest tradycyjne kilka minut ciszy i, zupełnie zerowy poziomem, bonus track. Pamiętacie „Blue Flashing Light” na „The Man Who”? To było coś. Naprawdę odkryłem tę piosenkę, kiedy zapomniałem wyjąć kompakt z wieży – może to naiwne, ale jakie piękne! Więc – teraz pierwszy raz odniosę się do oceny – nie mam zamiaru akceptować jawnego zamachu na wspomnienia, totalnego autouczerstwienia, zrobienia z siebie pośmiewiska, niezamierzonej zjadliwej autoironii. To kiepski cyrk. Niemal wszystkie te piosenki są nijakie, nie mają absolutnie śladów dobrych melodii. „Eyes Wide Open” ze swoją pseudogrozą i lekko countrową poświatką rozbraja naiwnością. Kiedy Fran piska w „One Night”, zbiera się na wymioty. Te słodkie rymy w „My Eyes”... no, może już dosyć. I wychodzi ten brak osłuchania, oni są totalnie w tyle i mogą zaspokoić już tylko najmniej wybrednych nastolatków. Ich jedynym ratunkiem wydaje się być pomalowanie oczu czarną kredką i przemiana w emo.

Pozytywy? Kilka lat temu pewnie bardzo by się podobał „Selfish Jean”, dynamiczna i melodyjna piosenka z przyjemnym momentem (I'll be here... in the morning), ale oparta na „Standing on My Own”, starym b-sidzie. Do łyknięcia byłby też singiel, choć on akurat plasuje się na samym dole rankingu singli Travis. Więcej nic nie znajdę, smutne to jest wszystko. Od „12 Memories” minęły 4 lata. Francisie Healy! Sabo! Minęły czte-ry-la-ta! Travis przez ten czas zostali na łódce, która już wtedy tonęła. A najsmutniejsza konkluzja jest taka, że oni byli kiedyś naprawdę cool.

PS.

Nową płytę Kent przemilczę z szacunku do samego siebie. Ale posłuchajcie „Hagnesta Hill”, to był naprawdę dobry album.

Kamil J. Bałuk (27 listopada 2007)

Oceny

Przemysław Nowak: 5/10
Kamil J. Bałuk: 2/10
Średnia z 14 ocen: 5,07/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: mad men
[6 stycznia 2011]
pierdolisz pan od rzeczy, ot co. krytyka na siłę - nie, dziękuję.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także