Jesu
Conqueror
[Hydra Head Records; 20 lutego 2007]
Grają jakby byli zanurzeni w smole. Znamy takie określenie, nie brzmi zbyt atrakcyjnie, ale pasuje do wielu okoliczności. Wychodzi na to, że znajduje swoje zastosowanie także w przypadku zawartości „Conqueror”. Warto jednak przypomnieć, że wydźwięk tego stwierdzenia stawiał Jesu w pozytywnym świetle. Powolne, sabbathowskie riffy, apatyczno-melancholijny wokal i elektroniczne, przestrzenne pasaże robiły wrażenie na pierwszym albumie Brytyjczyków. Panowie, podobnie jak Isis czy Pelican, byli objawieniem w kategorii ciężkiego grania. Niestety problem polega na tym, że długogrający następca nie daje już rady.
W przypadku „Conqueror” – im dalej w las tym gorzej. Wyraźnie słyszalne są slow core’owe echa w bezpośredniej linii pochodzące od Codeine. Ma to miejsce zwłaszcza na wysokości ”Old Year”, które nie odbiega zbytnio od artystycznego zamysłu „Frigid Stars”. I paradoksalnie jest najlepszą kompozycją w całym zestawie. Potężne brzmienie, monotonne i ciężkie jak walec riffy tworzą w tym konkretnym przypadku na tyle interesujące połączenie, że trudno się spodziewać załamania już przy okazji „Transfigure”. Złej sytuacji nie zmienia melancholijna barwa głosu Justina Broadricka (swego czasu udzielał się w ultraszybkim Napalm Death), ani tym bardziej drugoplanowe, fortepianowe frazy. Dodatkowo poczucie znużenia pogłębia zastosowanie tych samych środków wyrazu, które intrygujących efektów raczej nie dają.
Wiecznym problemem recenzenta, z którym muszą się zmagać także słuchacze jest kwestia odbioru i opisywania płyt zupełnie nijakich, o których nie sposób powiedzieć zbyt wiele. Ostatni album Jesu (wyłączając tegoroczne EPki i split z Eluvium) jest równie ponury w złym tego słowa znaczeniu, co szata graficzna samego wydawnictwa. Celowo wyblakłe grafiki we wkładce do „Conqueror” w pełni oddają muzyczną zawartość. Obawiam się, że Brytyjczycy udają się w daleką podróż błotnistymi, śliskimi i niebezpiecznymi ścieżkami. Mają jeszcze szansę zawrócić, wszak nadzieję przywracają nieliczne pozytywne momenty z „Old Year” na czele. I choć ich świat nie legł jeszcze w gruzach to chyba warto się zatrzymać i zastanowić. Z mojej strony mogę tylko doradzić: Jesu nie idźcie tą drogą!
Komentarze
[26 listopada 2012]
[18 marca 2012]
W takim razie mało słyszałeś. Przecież to oczywiste, że Broadrick rozmienia się na drobne w tym całym Jesu. Można by wręcz pomyśleć, że zupełnie stracił polot z czasów Godflesh, gdyby nie fakt, że niedawno ukazały się tak dobre płyty, jak "Disconnected" GREYMACHINE oraz s/t BLOOD OF HEROES.
[18 marca 2012]