Ocena: 7

Vampire Weekend

Vampire Weekend [EP]

Okładka Vampire Weekend - Vampire Weekend [EP]

[własnym sumptem; czerwiec 2007]

Historia lubi się powtarzać i na nic intensywnie repetowana mantra Neila Finna z kapitalnego singla formacji Split Enz. Gdy w 1980 roku po śmierci Iana Curtisa brytyjska prasa szukała antidotum na posępne nastroje młodzieży w prochowcach, znalazła Orange Juice. Dziś, po zbyt długim revivalu muzyki post-punkowej, zwłaszcza w jej mroczniejszym wydaniu, o niebezpiecznie wysokim stężeniu minorowego humoru w atmosferze powinni alarmować nawet synoptycy. Z odsieczą i pokładami pozytywnych melodii szczęśliwie nadciągnęło jednak kilka wyjątkowo ciekawych, choć nie do końca zbliżonych stylistycznie zespołów. Na Starym Kontynencie „w służbie odświeżenia indie popu” swą powinność czynią The Tough Alliance. Zza Wielkiej Wody z rozległymi inspiracjami przywracającymi do łask pop lat osiemdziesiątych spod znaku chociażby ABC zameldowali się Tigercity. Na nowojorskiej arenie znalazło się również miejsce dla czterech absolwentów Uniwersytetu Columbia, których muzykę hipsterskie środowiska blogerów zdążyły już ochrzcić mianem preppy popu.

Jakkolwiek członkowie Vampire Weekend kręciliby nosem na wrzucenie ich do worka reprezentantów Ivy League, są mimo wszystko zawieszeni gdzieś pomiędzy tą kulturą elitarnych szkół, stylem życia i klasyczną modą cardiganowo-lacoste’ową właściwą tzw. dzieciakom z dobrych domów a przewrotną próbą zabawienia się tymi przerysowanymi college’owymi skojarzeniami (sprawdźcie teledysk do „Mansard Roof”). Cała ta postawa ma swój niewinny urok i czar. Wizualizuje mi się Edwyn Collins z jego niedopasowaniem, intelektualizmem a zarazem gamoniowatością kujona, niepoprawnym romantyzmem i ogromną afirmacją życia. Trzypiosenkowa EP-ka Vampire Weekend to bodaj najbardziej optymistyczne dziewięć minut, jakie zdarzyło mi się słyszeć w tym roku. Dziewięć minut przepełnione najczystszą radością grania, młodzieńczą naiwnością i zabawą. Dziewięć minut dalekie stylistycznie od tego, co dotychczas dostawaliśmy od młodych indie zespołów z Brooklynu pokroju Yeah Yeah Yeahs. Vampire Weekend, poniekąd podobnie zresztą jak Yeasayer na jeszcze gorącym debiucie, szukają punktów odniesienia w labiryncie obstawianym z jednej strony przez salutującego Paula Simona z ery „Graceland”, z drugiej zaś przez bohaterów afrykańskiej kompilacji „The Indestructible Beat Of Soweto”.

Z tą EP-ką jest jak z wypowiedzią Ezry Koeniga, lidera kapeli, wyjaśniającą nawiązanie do plemiennego tańca Kongo w tytule utworu „Cape Cod Kwassa Kwassa” – „podobała mi się aliteracja”. Vampire Weekend uwielbiają witalność i rytmiczność afro popu, odcinają się od politycznych skojarzeń, pamięci o apartheidzie, a w interpretacji próbują raczej wyłowić esencję sił życiowych tej energicznej, słonecznej muzyki i przełożyć ją z bezpretensjonalnym luzem oraz naturalnością na język białasów niż budować erudycyjne studium dla muzycznych snobów. Zahaczają więc niezobowiązująco o te afrykanizmy za pomocą sugestywnie pulsujących bębnów, dyskretnych przeszkadzajek, brzęczącej miarowo gitary i odpowiednio trzymającego tempo basu młodziutkiego Chrisa Baio. W warstwie lirycznej natomiast pozwalają poruszać się po dobrze znanym terytorium zachodniej popkultury: od Louisa Vuittona, Petera Gabriela po zjednoczone kolory Benettonu. „A-Punk” powołuje się na skoczność ska z początkowej fazy działalności wytwórni 2 Tone, sytuując się gdzieś pomiędzy „On My Radio” The Selecter i „Let’s Do Rock Steady” The Bodysnatchers a „Do The Dog” The Specials. To swobodne i sympatyczne podejście do schematów muzycznych legitymuje więc absurdalność napisania piosenki o oxfordzkim przecinku, okraszenia jej beztroskim pianinem i zabawnym falsetem w duchu Spoon romansujących z Jensem Lekmanem w towarzystwie The Skatalites.

Jeśli chwytliwość materiału na debiutanckim albumie planowanym na 29 stycznia nie zmniejszy się nawet o cal, to prawdopodobnie w pierwszym kwartale przyszłego roku będę ucieleśnieniem postawy z refrenu szlagieru Bobby’ego McFerrina. Średnio użyteczna w argumentacji za albo przeciw wydaje się znajomość dyskografii Talking Heads, Petera Gabriela czy Paula Simona sięgających w latach osiemdziesiątych do wzorców muzyki świata (oczywiście każdy na swój własny, niepowtarzalny sposób). Wszystkie podpatrzenia są w gruncie rzeczy dosyć czytelne i jednoznaczne, by nie powiedzieć niewyszukane. To nie ten kierunek. Można po prostu siedzieć z założonymi rękami, a ta EP-ka znajdzie nas sama i kupi swoją serdecznością, niedoskonałością oraz ujmującą prostodusznością. Bridget Jones, lubimy cię taką-jaka-jesteś.

Marta Słomka (15 listopada 2007)

Oceny

Kuba Ambrożewski: 7/10
Marta Słomka: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Kamil J. Bałuk: 5/10
Średnia z 6 ocen: 6,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także