Iron & Wine
The Shepherd's Dog
[Sub Pop; 25 września 2007]
Jest taki dowcip (z góry przepraszam ewentualnych urażonych):
- Po co Cygan wstaje o siódmej rano?
- Żeby się dłużej poop****alać.
I tak trochę było z Samem Beamem – ostatnio zaspokajał co najwyżej tych, którzy byli jego wiernymi fanami, a przy okazji nie słuchali dużo poza płytami gitarowego artysty z Sub Popu. Ja sam traktowałem Iron & Wine jako swojego protégé'a, ulubieńca, miśka-pyśka etc. „The Creek Drank the Cradle” było nowatorskie i dążące. „Our Endless Numbered Days” miało kolejną zaletę – zbliżało się poziomem do bycia „znakomitym”, „świetnym”, a w dodatku załapało się na wielką falę, wskutek której pół Polski zna Cocorosie czy Antony'ego (z czego, nawiasem mówiąc, jestem całkiem zadowolony). Samuel był jednak zawsze trochę pod tą falą, wiecie, stay indie, stay sexy, stay cool. A w konsekwencji - become boring, niestety, bo ciągle grał mniej lub bardziej na jedno kopyto. Wydana w międzyczasie epka we współpracy z Calexico była zresztą próbą odświeżenia stylistyki, wprowadzenia czegoś nowatorskiego – i owszem, miała nawet swoich piewców, do których niżej podpisany nie należał. Dla mnie była to próba cokolwiek niespójna brzmieniowo.
Co jest więc nie tak z Beamem? Może w dość jednostajnym (choć ujmującym, wiadomo) smęceniu nad gitarą odnajduje się najlepiej, może nie potrafi zmienić swojej stylistyki? Ależ potrafi, potrafi i udowadnia to na nowej płycie. Bo druga część „The Shepherd's Dog” jest wręcz wyśmienita. Począwszy od „Boy With A Coin”, drobnej wyliczanki nieco w stylu poprzednich albumów, przez „The Devil Never Sleeps” (tempo jak na tego artystę wręcz zawrotne) i „Peace Beneath The City” w klimacie nieco waitsowym (!), do „Flightless Bird, American Mouth”. Ta ostatnia piosenka to niemalże monumentalna ballada-hymn, o której stworzenie nigdy bym Iron & Wine nie podejrzewał. Problemem jest to, że nie przeistoczył się całkowicie. Ciągle mamy jakieś takie „Innocent Bones”, „Carousel” czy „Resurrection Fern”, które spokojnie można wcisnąć na poprzednie albumy. Są nieciekawe, dłużą się, formuła trochę się wyczerpuje. Świetna produkcja, wielka świadomość artystyczna, wypracowany charakterystyczny styl, literackość całości – masa pozytywnych przesłanek. I fajnie, tylko czemu przez około jedną trzecią płyty się nudzimy?