Ocena: 7

St. Vincent

Marry Me

Okładka St. Vincent - Marry Me

[Beggars Banquet Records; 10 lipca 2007]

Annie Clark, nagrywająca pod pseudonimem St. Vincent koleżanka Sufjana Stevensa, na swoim debiutanckim albumie potwierdza, że rok 2007 upływa na warunkach dyktowanych przez kobiety. Laura Veirs, Leslie Feist, Shannon Wright (nie chcąc narażać się Naczelnemu, powinienem dodać jeszcze Charlotte Hatherley) dały nam dzieła należące do czołówki ostatnich miesięcy. Nowa PJ Harvey, choć jesteśmy ledwie kilka chwil po premierze, wydaje się tę pulę poszerzać; podobnie jest z „Marry Me”. Co więcej, w przeciwieństwie do kilku minionych lat, gdy modne były buntowniczki i chłopczyce, dziś w cenie jest klasyczna kobiecość – a zatem to czas idealny dla propozycji St. Vincent. Pierwsze śpiewane przez Annie Clark wersy nasuwają automatyczne skojarzenia z Kate Bush – wysoki, ciepły i nieco naiwny wokal, raz to powściągliwy, kiedy indziej ekspresyjny. Oczywiście, w przypadku kobiecego popu odwołać się do Kate Bush to jakby zarzucić płycie skrajną wtórność. W tym jednak przypadku chodzi o podobny rodzaj wrażliwości, na swój sposób surrealistyczny i baśniowy. Roztańczony walczyk „Paris Is Burning” czy marzycielskie „All My Stars Aligned” to pierwsze z brzegu dowody na to, z jak wysmakowaną propozycją mamy do czynienia. Po stronie Annie Clark prócz gustu są świetne melodie, ubrane w rockowe instrumentarium i rozsądny (pod względem gatunkowym) dobór materiału. Mamy tu bowiem i nawiązania do tradycji kobiecej piosenki jazzowej, i współczesne brzmienia gitarowe (instrument obsługuje, całkiem sprawnie zresztą, autorka płyty). „Marry Me” to także jedna z równiejszych tegorocznych produkcji – od pierwszego do ostatniego dźwięku, Annie nie pozwala sobie na chwilę dekoncentracji. Udaje jej się zachować spójność tej stylistycznie szeroko rozpiętej kolekcji dźwięków i jednocześnie uniknąć plam nudy. Czasem tylko ciepły tembr głosu ginie gdzieś w emocjonalnym chłodzie. Może to wina sterylnej produkcji, a może debiutanckiej zachowawczości? Tak czy inaczej, ten jedyny, wyraźny minus nie przesłania nam plusów, a zatem – wiwat, wiwat Annie Clark! Jeśli nikt do tej pory nie odpowiedział na zawarte w tytule płyty wezwanie, ja będę pierwszy.

Paweł Sajewicz (2 października 2007)

Oceny

Kasia Wolanin: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Piotr Szwed: 5/10
Średnia z 8 ocen: 6,62/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: drbat
[17 czerwca 2009]
a z kogo ona ma wiecej z morisette czy radiohead?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także