Ocena: 6

White Rabbits

Fort Nightly

Okładka White Rabbits - Fort Nightly

[Say Hey; 22 maja 2007]

Spośród najmroczniejszych czeluści nowojorskiej lanserni wyłania się muzyczne zjawisko, które grzechem byłoby zignorować tylko za niechlubne korzenie. Przymykając oko na zdobiącą ich kolekcję fikuśnych pulowerków, kapelutków, szali i krawatów, po sposobie w jaki muzycy White Rabbits potraktowali mocno już zużytą formułę dance-punku można sądzić, że w tę kabotyńską wylęgarnię wreszcie tchnięto nowego ducha. Mowa tu bowiem o swoistym ideologicznym przewrocie. Oto w swej muzyce White Rabbits zrzucają z piedestału Gang of Four, A Certain Ratio czy Liquid Liquid, dotychczasowy blueprint dla rzesz współczesnych naśladowców, przywracając do łask zapomnianych The Specials i Madness. Czyżby był to znak czasu?

Kwestią czasu jest na pewno zaistnienie White Rabbits w powszechnej świadomości, sądząc po ekstatycznych recenzjach ich ostatnich tras koncertowych, których słodkim zwieńczeniem był performens w programie Lettermana, na oczach kilkunastu milionów telewidzów. A zważywszy na to jak bogata, oryginalna, a przede wszystkim radosna to muzyka, raczej na ich popularności zyskamy niż stracimy.

Z dwójką neurotycznych perkusistów hołdujących tradycjom pociesznego bębnienia na modłę wspomnianych The Specials oraz iście tropikalnym bitem znad Morza Karaibskiego, a także z basowym groovem o wyraźnym sentymencie do dokonań Fun Boy Three – fundament muzyki White Rabbits da się przy odrobinie wyobraźni i dobrej woli określić jako przedziwną hybrydę ska, reggae, calypso i new wave. Jednak – że pojadę Gwoździem – to dopiero wierzchołek góry lodowej.

Paleta odniesień dających się zastosować do sekcji melodycznej jawi się bowiem równie imponująco. Ograniczając się tylko do elementów nadających White Rabbits ich osobliwego brzmienia, należy podkreślić przede wszystkim grę klawiszowca utrzymaną w klimacie vintage, retro. Ów dobrodziej zabiera nas w czasie a to na czarnobiałe klisze kina noir, a to do zadymionych sal pub rocka rodem z wczesnego Costello, a to na eleganckie widownie music halli i francuskich kabaretów, skończywszy na współczesnym indie spod sztandaru The Walkmen.

Formuła wedle której wszystko zlepiono przypomina trochę – tak z czubka głowy – patenty tegorocznej Menomeny. Każdy z sześciorga muzyków porusza się w płaszczyźnie dostępnej tylko dla niego samego, jakby bez żadnego wzglądu na to, co robią koledzy, każdy przyznaje się do zupełnie różnych inspiracji i każdy ma swój unikalny pomysł na granie. Razem tworzy to zadziwiająco spójną masę różnistych stylów i konwencji, graną dodatkowo w czasie rzeczywistym, bez krzty studyjnych miksów czy późniejszego przetwarzania niektórych scieżek (w przeciwieństwie do wspomnianej Menomeny).

Gdyby zawartość tego muzycznego tygla nie była trochę jednak rozgotowana i rozlazła, gdyby piosenkowym strukturom przy pewnej dozie klasycznego songwritingu dodać deczko spójności, i gdyby postarano się o więcej rasowych singli na miarę promującego album „The Plot”, White Rabbits już po swoim debiucie zasililiby pierwszą ligę nowojorskiego indie i wyszli poza dotychczasowy status „dobrze rokującej kapeli”. Warto im jednak kibicować, warto weń wierzyć, a przynajmniej warto bacznie się przyglądać, choćby po to, by nie być zaskoczonym gdy wkrótce, to już trochę fantazjując, miejsce „trzech wykrzykników” w Hard Rock Cafe zajmą ci narwani młokosi.

Paweł Anton (19 września 2007)

Oceny

Marta Słomka: 6/10
Średnia z 3 ocen: 6,33/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także