UNKLE
War Stories
[Surrender All; 2 lipca 2007]
Od debiutu UNKLE minęła prawie dekada, przez ten czas wielu artystów, którzy wówczas byli na artystycznym i komercyjnym szczycie zdążyło spaść i skręcić kark, wielu wycofało się na bezpieczne pozycje muzycznej przewidywalności. Jamesowi Lavelle'owi tymczasem nigdzie się nie spieszy. Ze swojego szczytu, jakim niewątpliwie do dziś pozostaje „Psyence Fiction”, schodzi powoli, z każdą płytą jest kilka metrów niżej, wciąż jednak pozostając wysoko nad poziomem morza. Niewykluczone, że „War Stories” jest najsłabszą płytą UNKLE, nie zmienia to jednak faktu, że tego - najbardziej rockowego w historii projektu - zestawu piosenek słucha się naprawdę znakomicie.
Lavelle'a można nazwać konserwatywnym liberałem. Z jednej strony wciąż eksperymentuje, zmienia współpracowników, zaprasza nowych gości, z drugiej jest przywiązany do kilku postaci (Homme, 3D) a przede wszystkim do swojego mrocznego, onirycznego klimatu. „War Stories” spokojnie mogłaby powstać na początku obecnej dekady; Lavelle nie ma potrzeby uatrakcyjniać swojego projektu, nie ma tu jakichś studyjnych, produkcyjnych nowinek na miarę 2007 roku, nie ma zaproszonych ikon współczesnej alternatywy (a pewnie nie odmówiliby mu Animal Collective, Matmos, Antony Hegarty itp.). James lepi swoje nowe dzieło z elementów, których nikt już raczej nie ośmieliłby się nazwać progresywnymi. Nieprzypadkowo hasłami pojawiającymi się na rozmaitych forach i w wielu recenzjach „War Stories” są Chemical Brothers, QOTSA, a szczególnie Primal Scream. Spora cześć nowego materiału UNKLE ewidentnie odwołuje się do brzmienia „XTRMNTR”. Zabawne, że to, co w przypadku rockowych naśladowców grupy Bobby'ego Gillespie'ego prowadziło na manowce (Kasabian, późne The Cooper Temple Clause), tutaj sprawdza się świetnie. Łączenie gitarowego brudu z elektronicznymi beatami, narkotyczny trans, buntowniczy rock'n'rollowy patos. „Znacie? Znamy. No to posłuchajcie”, zdaje się mówić lider UNKLE. Posłuchajcie, bo dawno nikt tej historyjki nie opowiadał w tak zajmujący i przekonujący sposób.
Oprócz Lavelle'a na „War stories” najmocniej zaznaczył swoją obecność stoner-rockowy wyjadacz Chris Goss (producent m.in. Masters Of Reality, QOTSA). Jego rękę czuć szczególnie w takich utworach, jak „Morning Rage” i „Lawless”. Z wokalistów najefektowniej zaprezentował się chyba Ian Astbury, który pojawia się aż w dwóch piosenkach, będących mocnymi punktami płyty. Lavelle wyciągnął go z muzycznego lamusa i - niczym Bregović Krawczykowi – podarował nowe życie. Ian dzięki tej współpracy ma spore szanse na zmazanie fatalnej opinii, jaką wypracował sobie ostatnimi czasy, biorąc udział w pewnym kuriozalnym projekcie. W „Burn My Shadow” i „When Things Explode” Lavelle wykorzystał wyrazisty, nieco manieryczny wokal lidera The Cult i stworzył świetne, epickie, cóż, że ocierające się o pretensjonalność utwory. Co nie jest niespodzianką, w świecie współtworzonym przez Gossa świetnie odnajduje się Josh Homme oraz indie-rockowcy z Duke Spirit. Warto również docenić samego Lavelle'a, który naprawdę udanie debiutuje tu w roli wokalisty („Hold My Hand”, „Morning Rage”). Zdecydowanie najsłabiej wypada 3D w jedynym, tradycyjnie trip-hopowym, bylejakim, w założeniu tanecznym, w rzeczywistości usypiającym „Twilight”. Dobrze, że jest to w zasadzie jedyny wątpliwy utwór w całym zestawie, który pokazuje, gdzie pewnie byłoby dziś UNKLE, gdyby Lavelle nie zdecydował się wysiąść z pociągu „Never Never Land” na pustynnej, rockowej stacji.