Ocena: 4

Fridge

The Sun

Okładka Fridge - The Sun

[Domino; 11 czerwca 2007]

Terminu post-rock nikt już nie lubi. Bo pretensjonalny, bo ogólnikowy, bo pozbawiony treści. Odcina się od niego i Stanier z Battles, i Prewitt z The Sea And Cake, i Burns z Mogwai. Mimo swojej wrodzonej niedoskonałości pojęcie to w połowie lat 90. oznaczało jednak COŚ. Poszukiwanie nowych środków wyrazu, łączenie zróżnicowanych muzycznych tradycji, przełamywanie schematów konserwatywnej gitarowej tradycji odrodzonej pod postacią grunge’u. Coś o niesprecyzowanym składzie surowcowym, ale jednocześnie objętego gwarancją świeżości. Dziś, gdy weterani zaliczani do tego gatunku od dawna mają obwisłe pośladki, a młodzi następcy dysponują na ogół równie wielkim potencjałem fantazji, co Waldemar Pawlak, pojęcie to uległo zupełnej dewaluacji. Odarte ze wszelkich nowatorskich konotacji, stało się kartą identyfikacyjną stosowaną przez epigonów. „Nasz ulubiony zespół to Godspeed You Black Emperor! Gramy post-rock.” Zastój. Sztampa. Marazm. Dokładna odwrotność tego, co rozumiano pod tym pojęciem naście lat temu.

Powrót brytyjskiego zespołu Fridge to symboliczna reprezentacja ponurej kondycji tej sceny. Zdolni niegdyś kontynuatorzy tradycji wysmakowanego eklektyzmu w stylu Tortoise demonstrują na pierwszym od sześciu lat albumie poważny kryzys kreatywności. Sięgający do szerokiej palety instrumentów, poddany intensywnej studyjnej manipulacji, odwołujący się zarówno do eksperymentu jak i przystępnych form, udanie rozwijający wątki „TNT”, a jednocześnie antycypujący doskonałe „Rounds” Four Tet (czyli Kierana Hebdena z Fridge) - taki był album „Happiness” z 2001 roku. „The Sun” wysublimowane bogactwo poprzedniczki zastępuje brzmieniem dużo surowszym, mniej dopracowanym na poziomie produkcji, określonym w dużym stopniu przez oszczędnie zdobione interakcje basu, gitary i perkusji w czasie rzeczywistym. Ta zmiana w podejściu do procesu twórczego przypomina mi trochę woltę, jaką na tegorocznym albumie wykonali The Sea And Cake. W przypadku chicagowskiego zespołu zaowocowało to najsłabszym albumem w ich karierze, na „The Sun” efekty są jeszcze mniej ciekawe. Zubożeniu brzmienia towarzyszy rażąca wtórność - niemal każdy fragment albumu czytelnie demonstruje swój nieskomplikowany rodowód, nie rozwijając w żadnym stopniu wątków pierwowzoru. Najczęstsze skojarzenie to debiut Tortoise słyszalny w tytułowym kawałku, „Clocks” czy „Oram”. Przeciętne, choć inspirowane stylem Johna McEntire ujęcia rytmiczne Jeffersa mogą się momentami podobać. Jest też niespodziewanie energetyczny „Eyelids” z urywanymi cięciami gitar cytującymi Shellac. Znośne. Tam jednak, gdzie pojawia się akustyczne plumkanie („Our Place In This” i ostatni kawałek) lub wyeksploatowane motyw z wyłaniającą się z ciszy ścianą gitar (ostatni kawałek i „Lost Time”), stężenie banału przekracza dopuszczalne granice. Ostatni z wymienionych tytułów doskonale oddaje moją opinię o tym albumie i o tym zupełnie niepotrzebnym powrocie przyzwoitego kiedyś zespołu.

Maciej Maćkowski (3 sierpnia 2007)

Oceny

Maciej Maćkowski: 4/10
Średnia z 2 ocen: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także