The White Stripes
Icky Thump
[Warner Bros / Wea; 19 czerwca 2007]
Uwzględnienie małżeństwa Jacka White’a z Karen Elson w pierwszej dziesiątce rankingu najbogatszych trzydziestolatków showbusinessu to pewna cezura w muzycznej karierze lidera The White Stripes. Po dziesięciu latach funcjonowania jednego z najważniejszych bandów gitarowego mainstreamu tej epoki, przyszedł dlań czas by deczko ochłonąć i w spokoju konsumować owoce swej pracy. Był ślub, była przeprowadzka, rychło pojawi się potomek. „Icky Thump” to płyta człowieka zawodowo spełnionego, powoli zbliżającego się do rockowego wieku średniego i nie dajmy się tu zwieść pozornej żywiołowości tego krążka.
Wiele się zmieniło od czasów „Elephant”. Nurt ochrzony garage rock revivalem, któremu kiedyś kroczyli w awangardzie, odszedł do lamusa. Potencjał względnej rewolucyjnosci państwa White’ów wyczerpał się eony temu. Zapowiadając powrót do starej, sprawdzonej formuły ich pierwszych płyt, Jack White otwarcie przyznał się do własnej niemocy w rozwinięciu muzycznego warsztatu (dalibóg nie było nim plumkanie marimby z ostatniego krążka) i czytelnie zakomunikował, iż z puntu widzenia krytyków i obserwatorów współczesnej sceny rockowej „Icky Thump” będzie pozycją niegodną najmniejszej uwagi. Jak zatem przedstawia się album z perspepektywy fanów zespołu? Jako osoba, której redaktor Ambrożewski drżącą ręką przekazywał płytę, świadom mego chorobliwego wręcz uwielbienia Pasków, muszę z bólem stwierdzić, iż nie tak rozumianego powrotu do korzeni można się było spodziewać
Z braku wystarczającego potencjału w sferze czysto songwriterskiej (ze święcą szukać singlowego następcy tytułowego numeru), zespół postanowił bowiem do oporu dopieścić płytę przy pomocy studyjnego liftingu. Grzech o który nikt by ich w życiu nie posądzał. Za paletą po raz drugi stanął Jack White i po raz drugi wypada stwierdzić, że nie bryluje w tej materii. Album jest zdecydowanie przeprodukowany a, masywność i ociężałość jego brzmienia skłania ku osobliwej konfuzji, czy nasz odtwarzacz aby przypadkiem nie raczy nas dźwiękami Whitesnake w miejsce White Stripes. Owszem, powrót gitar jest niepodważalny, szkoda tylko, że tym razem zostały one wyeksponowane na quasi-metalową modłę.
Czarę goryczy przelewa jednak próba skontrastowania (bo tak to chyba należy odczytać) tego grubo ciosanego brzmienia z idiotycznym syntezatorem o radosnych popiskiwaniach, tak niezdarnie i tak irytująco wplecionych między wersy. Podobno dokładnie z tego samego „przyrządu” korzystali bez mała pięćdziesiąt lat temu legendarni Tornadoes, dla mnie osobiście stanowi on bolesne memento „proto-prog rockowej” twórczości spod szyldu Iron Butterfly, jaką w wieku 12 lat zgwałcił mnie pewien poczciwy wujaszek.
Wszelkie pozytywne wrażenia pozostawione przez kilka poprawnych numerów, które, gdyby nie nosiły piętna topornej produkcji, można by uznać za kiepawe odrzuty z eponymousa, zostały kompletnie przyćmione przez koszmarne wycieczki Stripesów w rejony flamenco i – o zgrozo! – szkockiego folku. Ogół skłania nas ku refleksji, że wszelkie nowinki, o jakie Jack White pokusił się na nowej płycie, można oceniać w kategoriach śmieszności.
Jak tu jednak poważnie oceniać faceta , który przeszło trzy lata temu zrzucił szaty mesjasza, jakie uparcie mu przypinano i ostentacyjnie mając wszystko i wszystkich w głębokim poważaniu, nagrywa płyty tylko dla własnej, niewymuszonej przyjemności. Rok temu przy recenzji Raconteurs pisałem, że Jack jest na muzycznych wakacjach, dziś wydaje się, iż protagonista niniejszego tekstu wkroczył na ścieżkę co prawda bardzo aktywnej czynnej i diablo dochodowej, ale jednak mimo wszystko, muzycznej emerytury.
Komentarze
[6 kwietnia 2009]