Psychocukier
Małpy morskie
[Love Industry; 15 maja 2007]
Po dość bezbarwnym singlowym „Orbisonie” wielu pewnie było takich, którzy sądzili, że debiutancki materiał Psychocukru okaże się pomyłką. Dziś widać, że nie mieli oni racji. Nie znaczy to bynajmniej, że potwierdziły się wizje fanów i rozmaitych wierzących w zespół dziennikarzy, wieszczących nową jakość, płytę na światowym poziomie itp. Nie ma mowy o żadnym wejściu smoka; Sasza, Marcinera i Piontek nie wyważyli drzwi i nie przewietrzyli, w taki nieco bezczelny sposób, zatęchłej sceny polskiego alternatywnego rocka. Weszli spokojnie, prezentując – w większości znane z dwóch demówek – kawałki i pewnie zajęli przygotowane dla nich miejsce. Tak więc ani wpadka, ani sensacja. „Małpy morskie” to, tylko i aż, bardzo solidna płyta.
„Boimy się najwyżej tego, że ktoś nas porówna do polskich zespołów” - mówił niedawno Piontek. Nie chcę być złośliwy, ale debiutancki materiał pokazuje, że Psychocukier to zespół bardzo polski, co ma swoje zarówno dobre, jak i złe strony. Panowie z pewnością nie dadzą z siebie zrobić indie-chłopców (i nie chodzi tu tylko o posiadanie wąsów). Nie można im zarzucić ślepego zapatrzenia w modne, wyspiarskie kapele. Chwała im za dystans, chwała za bezpretensjonalne zabawy słowem, których słucha się znacznie lepiej niż patetycznych tekścideł zespółów takich, jak Bruno Schulz czy Lili Marlene, chwała za nieoczywiste, rozleglejsze niż w przypadku wielu rówieśników inspiracje i brak aranżacyjnego schematyzmu. Z drugiej strony, słuchając „Małp Morskich”, można odnieść wrażenie, że zarówno muzycznie, jak i tekstowo, Psychocukrowi nie udało się jeszcze do końca wypracowanie własnego, rozpoznawalnego stylu. Co ciekawe, podczas kontaktów z ich muzyką, najczęściej kojarzą się polskie kapele, takie jak Starzy Singers, Pogodno czy, momentami, Kobiety. Porównanie do nich może być zarówno pochwałą, jak i zarzutem, zależy z której strony patrzeć.
Słuchając debiutu łodzian, da się oczywiście ponarzekać na kilka słabszych momentów (wspomniany „Orbison” , „Harry J.”) oraz na produkcję (wydaje się, że czasem wokal Saszy jest za bardzo schowany i zrozumienie tekstów, okupione musi być sporym wysiłkiem), ale generalnie „Małpy morskie” to płyta, która potrafi wciągnąć. Odpowiednią mieszankę przebojowości i punkowego brudu zawierają kawałki takie jak „Asfendyklis”, „Małpy morskie i krawat miłości” czy „Lśnienie”. Bardzo dobrze sprawdza się także podrasowany elektroniką, nieco dance-punkowy „Ametyst 104”. Niewątpliwie udało się na tę płytę przenieść żywiołowość, którą Psychocukier imponował na koncertach. Numerem jeden na „Małpach...” nie jest jednak żaden z „czadów”, a „Syreny” - niebanalny, leniwie rozkręcający się, wyszeptany po francusku kawałek, w którym jest jakaś trudna do uchwycenia tajemnica. To chyba w tym utworze najlepiej widać songwriterski potencjał łódzkiej trójki – wydaje się, że jakby nagle musieli zrezygnować z grania „miejskiej muzyki tanecznej”, to spokojnie by sobie poradzili.
O Psychocukrze mówiono przed wydaniem „Małp morskich” jako o nadziei młodego polskiego rock’n’rolla i wydana płyta pozwala ten status zachować – ni mniej, ni więcej. Trudno mówić o poczuciu pełnej satysfakcji, nie mają jej też chyba sami muzycy, gdyż chwilę po premierze pierwszej płyty już wspominają o nagrywaniu następnej, mając świadomość, że ten nagrany kilka lat temu, równy, półgodzinny materiał, to dużo, ale i trochę mało. Łodzianie jak gdyby wciąż się zapowiadają. Nie mam jednak żadnej wątpliwości, że zapowiadają się dobrze.