William Basinski
El Camino Real
[2062; 7 lipca 2007]
Co można napisać o płycie, na którą składa się jedna muzyczna pętla? Co można napisać o kolejnej płycie stworzonej w ten sposób?
Najbardziej melancholijny z przedstawicieli muzycznego ekstremizmu kolejny raz serwuje kompozycję opartą na wygrzebanej z archiwum melodii, powtarzanej, zdawałoby się w nieskończoność. Nie do końca przecież – to ledwie 50 minut.
Nie znającym pomysłu na muzykę Amerykanina polskiego pochodzenia idea ta może wydać się odrzucająca, ale jeśli poświęcić płycie odpowiednio dużo uwagi jest bardziej wciągająca niż cokolwiek innego. Może poza poprzednimi dokonaniami Sir Williama. Każdorazowe bowiem obcowanie z muzyką tworzoną przez Basinskiego to przeżycie na wskroś metafizyczne. Już sam fakt pozostania z jedną melodią sam na sam przez kilkadziesiąt minut ma charakter rytualny i powoduje gruntowne przemeblowanie myśli. A może nawet całkowite ich odrzucenie?
Nagranie z powodzeniem mogłoby stanowić część cyklu „Disintegration Loops”. Znalazło się tam kilka melodii ładniejszych, ale i kilka mniej emocjonujących niż „El Camino Real”. Pętla trwa jakieś 17,5 sekundy, co przez 50 minut trwania kompozycji daje około 170 powtórzeń. Rozpoczyna się wyłaniającym z nicości syntetycznym padem imitującym kobiecy głos. Zagrana na nim melodia to idące coraz wyżej w skali trzy akordy, przy drugim powtórzeniu lądujące w jeszcze wyższej tonacji, gdzie następuje szczyt jej muzycznego uniesienia. Podszyta jest ledwo słyszalnym, bo prawie całkowicie rozmytym fortepianem. Wszystko utopione w mnóstwie pogłosu (jak bardzo – słychać w 11 minucie i 44 sekundzie, gdy na przecięciu pętli pojawia się trzask nierówno obciętej próbki, zwielokrotniony - majestatycznie zagłusza resztę dźwięku). Gdy kończy wybrzmiewać rozpada się, ale w sposób zwiastujący początek kolejnej pętli. Urywany dźwięk kończy spadanie z uśmiechem na twarzy w przepaść, wskazującym na pogodzenie się z nietrwałością istnienia, stawiając powtórnie na górskim szczycie i po chwili ponownie błogo spychając w niebyt. Nie sposób nasycić się tym spadaniem. Za każdym razem chęć lotu, a raczej lewitacji w wyimaginowanej przestrzeni jest jeszcze większa, z każdym kolejnym powtórzeniem pętli nabiera charakteru uzależnienia. Gdy wreszcie po blisko godzinie po narkotycznym uniesieniu zostaje tylko cisza, można spojrzeć w głąb siebie i zobaczyć, czy było to tylko hedonistyczne łapanie chwili, jeszcze bardziej wzmagające głód kolejnych przeżyć czy też błogi stan oderwania trwa, a przywiązanie do przemijającej natury rzeczy jest już tylko złym wspomnieniem wyboistej drogi do doskonałości i osiągnięcia nirwany jeszcze w tym wcieleniu.
Ciekawe, po której płycie muzyka Basinskiego zacznie nudzić?