Ash
Twilight Of The Innocents
[Infectious; 2 lipca 2007]
Wojna z niezdekonstruowanym rockiem trwa. Kiedy wreszcie nadejdzie dzień muzycznego sądu ostatecznego, wszystkie zespoły świata uprawiające ten obrzydliwy gatunek zostaną sprawiedliwie strącone w zasysającą tak jak ich twórczość, czarną otchłań, gdzie z głośników sączył się będzie dźwięk syntezatora Fairlight CMI oraz słodki śpiew Greena Gartside’a. Wszystkie tępe riffy, durne teksty i bezproduktywne solówki zostaną raz na zawsze wymazane z powierzchni Ziemi. Oh yeah.
Zanim to jednak nastąpi, zmusiliśmy się, by przesłuchać nowy album Ash. Z płyty na płytę grono zmuszających się konsekwentnie się pomniejsza. O ile spadek zaufania na wysokości „Meltdown” był jeszcze do zbagatelizowania, to procesu, który dokonał się przy okazji „Twilight Of The Innocents” korektą nazwać się raczej nie da, bo to raczej krach. Katastrofalne trzydzieste drugie miejsce zestawienia sprzedaży albumów dla zespołu, który zawsze sprzedawał się bardzo dobrze, tłumaczyć można zapewne na wiele sposobów. Pewnym usprawiedliwieniem może być bzdurny tytuł płyty, silniejszym – słabiutkie single (gdzie te czasy kiedy „Goldfinger” czy „Shining Light” szturmowały pierwszą dziesiątkę?). Moje naczelne podejrzenie pada jednak na ostateczne zmęczenie większości rdzennej starej gwardii fanów zespołu nim samym. Cóż, każda, nawet najukochańsza piosenka za tysięcznym razem przestaje cieszyć, a że styl Ash rozwija się od lat w tempie sytuacji w polskiej służbie zdrowia, to dziś na placu boju pozostali tylko najwytrwalsi z kombatantów roku 1977 (wiecie o kim mówię?).
Mimo paru uszczypliwych słów (z sympatii przecież), nie ma specjalnych postaw do plucia na Ash. Wydaje się, że zespół wkroczył w drugą dekadę swojej działalności wydawniczej z solidnością i profesjonalizmem większym, niż choćby w pewnym sensie analogiczna formacja Weezer. „Twilight” to kolekcja dobrych, niezłych i słabszych rockowych piosenek, różniąca się od poprzedniczki kilkoma niuansami. Podczas gdy równiejsze „Meltdown” pozostawiało jednak wrażenie przyciężkiego kolosa, nowy album sugeruje zwrot ku nieco bardziej popowym rozwiązaniom, praktykowanym chociażby na „Free All Angels”. Wiosenna melodia „I Started A Fire”, pomimo chamsko nabijanego werbla, urzeka młodzieżowym powerem niczym „Burn Baby Burn”. „Blacklisted” pierdołowatą zwrotkę kontruje grubo ciosanym, pop-punkowym refrenem. Wreszcie britpopowa prostota „Shadows” najtrafniej od lat lokuje pokłady naiwnego romantyzmu Wheelera.
„Twilight...” słucha się więc z przyjemnością. Nawet jeśli „Ritual” podkupuje pół riffu z „Hysterii” Def Leppard, a drugie pół z „I Can Only Disappoint U” Mansun, a „Princess Six” dodatkowo ma podejrzanie podobną zwrotkę do tej drugiej piosenki, oba są rzetelnymi numerami. Przy tym czuć, że zespół nie traci dystansu do swoich dokonań, ewidentnie puszczając do słuchaczy oko w weezerowym „End Of The World”. Dystansu, którego wyraźnie brakuje nadymającym się swoją własną twórczością gwiazdom w rodzaju Bloc Party czy Interpol. Tak samo jak nie mogę słuchać natchnionych żali Okereke i smęcenia Banksa, nie mogę się też nie uśmiechnąć, kiedy Ash częstują tak bezsensownym, a zarazem chwytliwym hookiem, jak przeciągane suicide girls w „Palace Of Excess”.
Szkoda może jedynie, że dystans okazał się dla Ash towarem nieco deficytowym, psując miejscami wrażenie. O ile „You Can’t Have It All” jest po prostu słaby, „Polaris” razi stadionową miałkością spod znaku Coldplay czy Keane, to już zamykającego „Twilight Of The Innocents”, tytułowego potworka nie sposób obronić. Jednakże, chociaż po podrachowaniu pod kreską nie wygląda to szczególnie, ostateczny werdykt dla tria może być wielką ulgą: Ash bez Charlotte Hatherley też mają sens!