Ocena: 5

Von Südenfed

Tromatic Reflexxions

Okładka Von Südenfed - Tromatic Reflexxions

[Domino; 21 maja 2007]

Simon Reynolds wspominając w znakomitym „Rip It Up And Start Again” złote lata epoki post-punkowej, pisał o nieistniejącej wówczas potrzebie poznawania starych albumów. Odkrywanie klasyki wydawało się zbędne – wystarczającej ilości impulsów o doniosłości historycznej dostarczała codzienność. Jeden z wielu bohaterów tej książki – Mark E Smith - tworzy do dziś, ale wiele zmieniło się w od czasów, w których debiutowali jego The Fall. Dziś spoglądanie wstecz stało się koniecznością, rozpaczliwym remedium na postępujący deficyt oryginalności. Przedwczoraj wrócili The Stooges, wczoraj Throbbing Gristle; nie ma miesiąca bez pojawienia się na rynku reedycji kolejnego klasycznego albumu; na ekranach kin wyświetlane są biografie Strummera, Walkera i Curtisa – proces renowacji pop-kulturowych zabytków osiągnął skalę przemysłową i przybiera najróżniejsze formy. Jedną z nich są wspólne projekty zasłużonych weteranów, częstokroć reprezentujących odległe od siebie stylistyki. Z szumu medialnego towarzyszącego tworzeniu tego typu projektów rzadko wyłania się niestety nowa jakość. Tak było parę miesięcy temu z „supergrupą” The Good, The Bad And The Queen. Tak jest i z Von Südenfed – zespołem tworzonym przez Smitha i Mouse On Mars.

Niemiecki duet przyzwyczaił nas do wycieczek w najróżniejsze stylistyczne rejony i ten formalny eklektyzm stał się też udziałem „Tromatic Reflexxions”. Mamy tu dance-punk („Fledermaus Can't Get It”, „That Sound Wiped”), garage („Flooded”), ślady wykazywanej przez całą trójcę fascynacji kraut-rockiem („Duckrog”), powroty do targanego rytmicznymi turbulencjami IDM-u circa „Idiology” („Serious Brainskin”), czy do bardziej przystępnych brzmień „Radical Connector” („Family Feud”), wyluzowane, tropikalne quasi-the-sea-and-cake’owskie gitarki („Dearest Friends”) i fragmenty akustycznego bluesa („Chicken Yiamas”). Problem polega jednak na tym, że poszczególne odsłony tego teatru rozmaitości oferują na ogół znikomy poziom dramaturgii. W niemal każdym wcieleniu Toma i St. Werner operują schematycznymi zagrywkami, właściwymi artystom zbliżającym się do wieku przedemerytalnego. Niespecjalnie porywające manewry Niemców ożywia MES, ale - zachowując oczywiście wszelkie proporcje i należny rispekt - w takim w stopniu w jakim charyzmatyczny, pięćdziesięcioletni woźny ożywiłby swoją niespodziewaną obecnością niemrawą, męską imprezę w akademiku polibudy. Innymi słowy- bywa zabawnie, ale raczej na krótszą metę. Plusy to „Flooded”, w którym lider The Fall wciela się w postać DJ-a zatapiającego klub, „Rhinohead” z fragmentami melodyjnego jak chyba nigdy w śpiewu MES-a i przypominający „Losing My Edge” opener. Poza tym bardzo średnio. Jeden odsłuch powinien w zupełności wystarczyć do zaspokojenia ciekawości, zwłaszcza że inni weterani nieustannie troszczą się o dostarczanie stymulujących ją bodźców – parę dni temu gruchnęła plotka o wspólnym albumie Eno, Hancocka i Squarepushera. Wprost nie możemy się doczekać, nieprawdaż?

Maciej Maćkowski (22 czerwca 2007)

Oceny

Kasia Wolanin: 6/10
Przemysław Nowak: 6/10
Maciej Maćkowski: 5/10
Średnia z 7 ocen: 5,85/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także