Ours
Precious
[DreamWorks; 5 listopada 2002]
już w momencie usłyszenia pierwszych dźwięków z ich debiutu wiedziałem, że będę czekał z niecierpliwością na ich drugi album... "distorted lullabies" sprawiło, że od razu wskoczyli do panteonu tych moich ulubionych...
new jersey to specyficzne miejsce... dodatkowo miasto, które kocham z dwóch powodów... pierwszy - kevin smith i jego twórczość filmowa... drugi - muzyka zespołu, o którym było na początku... muzyka grupy ours... choć tak na dobrą sprawę najważniejszy jest tu jimmy gnecco... można by rzec, nieślubne dziecko jeffa buckleya... choć może bardziej pasowałoby tu słowo "brat"... bo rocznikowo tak bardzo od siebie nie odbiegają... wspomniany "distorted lullabies" ukazał się w roku 2001... na drugą płytę trzeba było czekać trochę ponad rok... w sumie niewiele... może nawet za szybko muzycy zdecydowali się nagrać ten album... dlaczego?... ponieważ otrzymaliśmy bardzo, ale to bardzo nierówną płytę... dodatkowo gdzieś po drodze zniknęły magia i mrok pierwszego krążka...
pierwsze trzy nagrania, z singlowym "leaves" na czele, to taki amerykański rock środka w stylu matchbox 20 czy live... co ciekawe, w otwierającym płytę "kill the band" jimmy ociera się o manierę wokalną bono okresu "boy"... w końcu za sprawą "places" wkraczamy do krainy melancholii... ale czegoś tu brak... głównie tej czającej się w muzyce ours nerwowości, tak charakterystycznej dla debiutu... sytuację ratuje, jak i we wcześniejszych utworach, jedynie tembr głosu gnecco... apogeum przeciętności następuje w momencie, gdy muzycy biorą się za velvet undergroundowe "femme fatale"... pojawia się strach... jesteśmy za półmetkiem... i nic...
czasami jednak warto nie wyłączać za wcześnie płyty... zaczyna się powolny wstęp... i tak na wysokości minuty pięćdziesiąt pan zaczyna śpiewać... "it's not your fault / they pushed you too far"... z każdym wersem śpiewa coraz mocniej... a duch jeffa wciąż pozostaje żywy... i nagle zmiana... głos jimmy'ego zaczyna przypominać barwą głos freddiego mercury'ego... tym samym nie dziwi już, że panowie wzięli kiedyś na warsztat "bohemian rhapsody"... wraz z "broken", bo tak zatytułowany był ten fragment, zaczyna się jakby inna płyta... "chapter 2" to nie tak daleki krewny "here is the light"... co oznacza w tym przypadku tylko i wyłącznie komplement ... "in flowers turn" to niby taka zwykła piosenka... ale chciałbym takich "zwykłych" piosenek słyszeć więcej... dwa ostatnie utwory... naładowany emocjami "disaster in a halo" i oniryczny "red colored stars" to również ours na jakiego czekałem... i to już koniec... pozostaje mieć tylko nadzieję, że na następnej płycie pójdą drogą debiutu i tego co dzieje się na "precious" gdzieś tak od połowy...
czy ta płyta to rozczarowanie... trudno powiedzieć... ours zapewne pozostanie już na zawsze zespołem z drugich stron gazet... i trudno liczyć, że nagrają swój "ok computer"... co nie oznacza, że znów nie będę czekał...