Ocena: 5

Fennesz/Sakamoto

Cendre

Okładka Fennesz/Sakamoto - Cendre

[Touch; 17 maja 2007]

Kilka razy już w ostatnim czasie spotkałem się z klasyfikowaniem przynajmniej części twórczości Christiana Fennesza jako ambientu. Nawet teraz, zaglądając w AMG i widząc między innymi łatki ambient i ambient techno, wpadam w zadumę z rodzaju: WTF? Zawsze odbierałem muzykę Austriaka jako stojącą na przeciwnym biegunie, gdzie miejsce dla dźwięków nie dających się zepchnąć w tło. Dźwięków drażniących, nie dających spokoju, czasami wręcz wywołujących fizyczny ból atakiem hałasu i szumu. Jeśli takie „Plus Forty Seven Degrees 56' 37'' Minus Sixteen Degrees 51' 08''” ma coś wspólnego z gatunkiem wymyślonym przez Briana Eno, to umówmy się, przyjaciele i sąsiedzi, że właściwie każdą muzykę w odpowiednich warunkach da się upchnąć (choćby i kolanem) do tej szuflady, i chodźmy w zgodzie na piwo. Nawet spokojniejsze fragmenty „Endless Summer” i „Venice”, albumów jak na Fenneszowe standardy popowych, ciężko mi zaliczyć z czystym sumieniem do kategorii muzyki tła. Piszę o tym dlatego, że właściwie dopiero teraz Wiedeńczyk dostarczył nam materiał, który uzasadniałby te ambientowe asocjacje.

Dwa lata stukną niebawem odkąd panowie Fennesz i Sakamoto wydali 19-minutową EP-kę „Sala Santa Cecilia”, która miała być zapowiedzią dalszej, owocnej współpracy. Dodajmy od razu, że była ona zapowiedzią całkiem obiecującą. Wprawdzie Japończyk usadowiony wtedy jedynie przy laptopie dał sobie narzucić styl kolegi do tego stopnia, że sama kompozycja, czy może raczej improwizacja, nie różni się specjalnie od solowych nagrań koncertowych Fennesza, ale mimo wszystko (a może właśnie dlatego) nagranie ciekawiło swoją konstrukcją, sposobem w jaki w gąszczu bezładnych pozornie trzasków niespiesznie wycinano ścieżkę dla pojawiającego się w końcówce tematu godnego „Endless Summer”. Teraz dostaliśmy do rąk dzieło pełnometrażowe, będące pod każdym niemal względem przeciwieństwem „Sala Santa Secilia”. Po pierwsze - jedenaście krótkich, kameralnych form, zamiast epickiego rozmachu. Po drugie - Sakamoto wreszcie zaznacza swoją obecność. Ba! Jego fortepian zaczyna momentami przytłaczać całość. Po trzecie - Fennesz łagodzi brzmienie. Żadnego dźwięku, który mógłby ukłuć nieprzyjemnie w uszy. Tym razem to Christian próbuje się dopasować do stylu Ryuichiego. Ale przede wszystkim, i po czwarte - momentami wieje nudą. „Cendre”, puszczona jako tło do dowolnego codziennego zajęcia spełnia wszelkie wymagania jakie stawiamy muzycznej tapecie. Ba, w pierwszej chwili, nie przeczę, ta muzyka potrafi uwieść. Jest miło, ładnie, kojąco. Ale zgodnie z definicją Eno, ambient powinien również oferować coś frapującego wtedy, gdy próbujemy przysłuchać się mu uważniej. I tu zaczyna się problem. Nagle okazuje się, że nie ma za bardzo na czym ucha zawiesić. Fortepianowe plumkania Sakamoto, tak sympatyczne do tej pory, zaczynają irytować. A to brakiem konkretnej melodii, a to nadmierną zawartością cukru w cukrze. Pianista ma już na koncie dość podobną w zamyśle współpracę z Alva Noto, która wypadła o wiele bardziej okazale. Tam niemiecki laptopowiec nie dał się tak zdominować przez powoli kroczące akordy Japończyka, grał dalej swoje, wchodząc z nimi w zastanawiającą interakcję. Na „Cendre” Fennesz próbuje komplementować grę kolegi ugrzecznionymi wersjami swoich dźwięków firmowych. Jest kilka momentów, gdzie uszy słuchacza strzygą mocniej. Jak choćby w Trace, podszytym elektronicznym tłem wziętym niemal żywcem z „Endless Summer”. Albo w utworze tytułowym, gdzie dźwięki fortepianu rozpadają się niczym taśmowe pętle Basinskiego na tle groźnych pomruków z komputera. Ale to już przecież było - rok temu na płycie duetu Belong.

„Cendre” wywołuje co najmniej dwa skojarzenia. Pierwsze - z historycznymi już dokonaniami duetu Eno/Budd. Tam wprawdzie udział Eno był ledwo uchwytny, ale za to mieliśmy pierwszorzędną wkładkę mięsną w postaci kompozycji Harolda Budda. Tutaj elektroniczne ingerencje Fennesza bardziej rzucają się w uszy, za to brak konkretnych pomysłów. Drugie skojarzenie to już wspomniane płyty byłego lidera Yellow Magic Orchestra z Alva Noto. I zaprawdę powiadam wam: sięgnijcie raczej po nie, bo są dużo bardziej smacznym i kalorycznym daniem, niż ta z pozoru zdrowa, nieszkodliwa sałata. Ewentualnie sięgnijcie, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, po „Sala Santa Cecilia”, żeby przekonać się jak interesująco mogło być. A „Cendre”? Świetnie nadaje się na kołysanki. Dobranoc.

Paweł Gajda (11 czerwca 2007)

Oceny

Piotr Wojdat: 6/10
Jakub Radkowski: 5/10
Maciej Maćkowski: 5/10
Średnia z 5 ocen: 5,2/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także