Ocena: 5

Björk

Volta

Okładka Björk - Volta

[Wichita; 8 maja 2007]

W czołowym polskim tygodniku „Voltę” recenzuje się następująco: „Płyta Björk ‘Medulla’ uznana zostala za arcydzieło muzycznych eksperymentów Islandki, tyle że słuchanie jej trudno nazwać przyjemnością”. Następnie Robert Ziębiński z Newsweeka chwali „Voltę” i jej przystępność, kończąc konstatacją: „Nareszcie nagrała płytę dla ludzi. Witaj w domu”. Rozpoznajemy ten ton dobrze. Po lekkim zboczeniu z dotychczasowej ścieżki uznany artysta wraca do tego, co przyniosło mu sukces, a szcześliwy lud oddycha z ulgą, że czas wypraw w nieznane się skończył. To przecież casus „Kid A” i „Amnesiaca”, „NYC Ghosts & Flowers” i „Murray Street”, „Dni wiatru” i „Białych wakacji”. Nic to, że te „eksperymentalne” albumy to pozycje zupełnie wybitne, często najwspanialsze w dyskografii. Idzie o to, by z pięknej, poruszającej, ważnej muzyki zrobić dziwadło, które podoba się tak naprawdę nielicznym, w domyśle: snobom, zachwycającym się czymś, czego nie rozumieją. O to jeszcze pretensji mieć nie można, ostatecznie każdy ma swoją wrażliwość i odejście od estetyki np. stricte popowej może słuchacza konfundować. Ale krytyka świadomego, że za plecami Bjork stoi dwadzieścia milionów artystów, którzy potrafią stworzyć muzykę z własnego łoju, a inspirację do tworzenia znajdują w życiu społecznym owadów? Krytyk wie, że Björk, Radiohead czy Ścianka nigdy nie szli na czele kontrkulturowego pochodu, że ich poszukiwania nowych środków wyrazu wynikają z potrzeby przekazania czegoś nowego, czegoś innego. Jeśli to się udaje, to zwykle oceny podchodzą pod najwyższe rejony. Podobnie było z „Medullą” – przeoczonym i szeroko niezrozumianym arcydziełem, naznaczonym krzywdzącym piętnem niesłuchalności. Recepcja „Medulli” jest ważna dla zrozumienia „Volty”. Trzeba podkreślić, ze Björk dla żadnego recenzenta nie jest koleżanką. Nie jemy z nią tymi samymi sztućcami, co najwyżej oblizujemy się na widok odpadów spadających z jej stołu. To nie osoba z towarzystwa, w którym napisanie zgrabnej recenzji i nagranie fajnej płyty jest wartościowane niemal tak samo i w rzeczywistości jest spełnieniem nieformalnych wymogów salonu. Negatywna opinia tudzież „eksperymentalny dziwoląg” są oceniane jako nieszkodliwe wybryki, mniej znaczące niż pierdnięcie na bankiecie. Tymczasem genialni artyści nie mieszczą się w takich cieplarnianych klimatach, ich się słucha a nie przyodziewa w mundurki, których kod jest na tyle nieskomplikowany, że zrozumiały dla krytyka. Innymi słowy nie ma zgody na traktowanie po macoszemu jednej z najwybitniejszych postaci muzyki pop w ostatnich piętnastu latach.

Po takiej dawce lizusostwa można oczekiwać, że przyklęknę przed jej nowym albumem. Nic z tych rzeczy. Po serii trzech wielkich albumów (co to za seria, skoro na każdą czekaliśmy kilka lat) Björk dostała lekkiej zadyszki. Imponujący jak zwykle zestaw gości może pomógł, aale może też nie pomógł. Najsłynniejszymi z zaproszonych są oczywiście Antony i Timbaland. Pierwszy to zawodnik z serii „każdy musi mieć biseksualnego cherubinka na gronie”, drugi to najbardziej wkurzająca postać ostatnich dwóch lat. Kołysze swoim bebsonem w co trzecim teledysku, a jakby tego było mało, zwykle to samo w tych wideoklipach swoimi pupami robią najgorętsze laski showbusinessu, nie wyłączając Pussycat Dolls. Co w tym towarzystwie idoli popersów i niezali robi Björk? Z Antonym jadą po bandzie. Gdy słyszę księżycową serenadę „Dull Flame Of Desire” wyobrażam sobie Antonego jako wielką, gigantyczną Bukę z Doliny Muminków, a Björk jako Małą Mi. Ona przy nim rośnie i rośnie – razem przekraczają granice czasu, przestrzeni i patosu. Mimo wszystko ma to swój urok, a na czym to polega to temat na wątek z dwoma tysiącami odpowiedzi. Hegarty powraca w ostatnim na płycie, przynudnym „My Juvenile”. Timba gra poważniej. Nie sposób nie zauważyć, jakie piętno odcisnął na singlu „Earth Intruders”, hałaśliwym, szybkim, agresywnym. Jeszcze lepsze jest „Innocence” – ostre w beacie, ale z tradycyjną melodyjnością Björk, bliską „Medulli”. Swój udział ma także w subtelnym „Hope”. Więc Murzyn zrobił swoje, ale i tak najlepsza rzecz to „Declare Independence”, już bez jego tłustych łapsk. Tam Islandka brzmi jakby goniło ją stado wilków, a ona tylko na chwilę zatrzymała się przy drzewie i dysząc krzyczy jakieś swoje prawdy. Zacne. Cała reszta to już nudy. Oczywiście „moim zdaniem”.

A tak naprawdę, ten album mnie ani ziębi, ani grzeje. A bardzo chciałem. Za półtora miesiąca koncert na Openerze i chyba właśnie na jej występ czekam najbardziej. Ale ta płyta to na tę chwilę najmniej istotny element mojego życia. Nic by się nie stało gdyby jej nie wydała. Zmieniam zdanie z pierwszego akapitu. Wcale mi się nie chce jej słuchać.

Jakub Radkowski (18 maja 2007)

Oceny

Witek Wierzchowski: 7/10
Marceli Frączek: 6/10
Piotr Wojdat: 6/10
Przemysław Nowak: 6/10
Jakub Radkowski: 5/10
Kasia Wolanin: 5/10
Kuba Ambrożewski: 5/10
Paweł Sajewicz: 5/10
Kamil J. Bałuk: 4/10
Piotr Szwed: 4/10
Średnia z 23 ocen: 5,47/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także