The Twilight Sad
Fourteen Autumns And Fifteen Winters
[Fat Cat; 3 kwietnia 2007]
W dyskusjach o współczesnej scenie alternatywnej, niczym otwierający wszystkie drzwi słowoklucz, pada coraz częściej określenie: „przeciętniactwo”. Niewiele jest dziś skrajnie złych płyt – produkcja urosła do rangi sztuki, a opiniotwórcze periodyki, kiwając tutorskim palcem, stoją nad głowami młodych zespołów i autorytatywnie wskazują co jeszcze uchodzi, a co już nie. Szanse zatem, że pojawi się zahaczająca o kicz melodia, śmiesznie banalny liryk albo zagrywka radykalna i genialna zarazem, są niewielkie. Na palcach jednej, no może dwóch rąk zliczyć można ryzykantów, którzy nie idąc na kompromis, zawsze tworzą arcydzieło, albo arcygniota. The Twilight Sad z pewnością zaś nie powiększą, przynajmniej na etapie debiutu, tej nielicznej grupy.
Swoje epickie brzmienie (Anglik powiedziałby „anthemic”; jaki jest polski odpowiednik?), oparte na niekoniecznie selektywnych ścianach dźwięku, zespół z Glasgow wzbogacił charakterystycznym, bo klasycznie szkockim, akcentem wokalisty (akurat sposób w jaki wymawia literkę „r” stanowi bodaj największą zaletę płyty) i partiami akordeonu. I tyle w kwestii oryginalności The Twilight Sad; worek komplementów właśnie sięgnął dna. Cała reszta to jednakowe piosenki o rozmytych niby-zwrotkach i refrenach utopionych w hałasie i przesterze. Szybki przegląd: średnie tempa, wokal liryczny i wykrzyczany jednocześnie, spory pogłos, kilka ukłonów w stronę depresyjnego, zimnego brzmienia lat ‘80. Nie twierdzę, że z podobnych elementów złożyć dobrej płyty nie można. Na poziomie pierwszych dwóch utworów format przez Szkotów zaproponowany jeszcze gra – nic porywającego, ale daje radę – natomiast skroić pozostałych siedem według tego samego wzoru, to już metoda, której nie pojmuję.
Najgorsze jednak, że to wcale nie są „złe” piosenki. Po prawdzie, dziewięć utworów, które składa się na longplay „Fourteen Autumns And Fifteen Winters” standardom muzycznego rynku wiele nie uchybia. Zdaje się, że to wzorcowy zespół na trasę po studenckich klubach – gdzie w cenie refleksyjny liryk, niebanalna zaduma, ale też ostrzejsze szarpanie strun (co by w takt potupać nogą, albo i pod sceną poszaleć). Gdyby The Twilight Sad zaczęli i skończyli karierę na klubach, nie miałbym z nimi problemu – a tak, po wielu, wielu przesłuchaniach płyty, wciąż nie odróżniam piosenek, pozbawionych dobrych melodii, pozbawionych chwytających za ucho motywów.
I może w innych czasach, kiedy muzyka nie polegała na śledzeniu zaleceń prasy muzycznej, „Fourteen Autumns...” dostałoby literalnie przeciętną „5”. Ale dzisiaj przeciętniactwo powinniśmy z całym przekonaniem zwalczać. Ogniem i mieczem.