Eluvium
Copia
[Temporary Residence; 20 lutego 2007]
Dla wszystkich tych, którym się nie śpieszy, próbujących na chwilę zapomnieć o ciągłej i nieustającej walce z czasem, ze sobą i ze wszystkim dookoła, Mathew Cooper po raz kolejny przygotował coś wyjątkowego. Od siebie, od serca. Na granicy pretensjonalności, zupełnie jak czytana przez was recenzja i przytoczone przeze mnie stwierdzenie. Ale to nie jest ważne. Nie myślcie o tym. Odprężcie się, zamknijcie oczy i dajcie się ponieść wyobraźni. Wciśnijcie reset, alt + ctrl + delete, wciśnijcie cokolwiek – tak zdaje się mówić twórca Eluvium. Aha, i wyłączcie tę irytującą lampkę straszącą z waszego zaśmieconego smutkiem i papierami biurka.
Już przy pierwszych taktach „Amreik” zaczyna się dziać coś magicznego. Odczuwamy każdą, spływającą po nas sekundę. Jedziemy, wypełnionym do połowy, miejskim autobusem. Nie patrzymy jednak na rozkład jazdy, bo całą trasę znamy na pamięć z dokładnością co do najdrobniejszego szczególiku. Nic bardziej nudnego. Tym razem dzieje się jednak coś nietypowego, zaskakującego. Mijamy przystanek, na którym mieliśmy wysiąść, ale szybko się z tym godzimy. Wraz z „Indoor Swimming At The Space Station” nie spostrzegamy już nawet momentu, w którym zapełnia się autobus. Nie czujemy na sobie szturchania i nienawistnych spojrzeń starszych ludzi. Nie przeszkadza odurzająco kwaśny zapach potu. Wpatrujemy się w błękitne, delikatnie zasnute, odświeżone wczesnym porankiem, niebo. Nurkujemy, a płuca są wyjątkowo wytrzymałe. Granatowe okulary, z podwójnymi, trójwymiarowymi szkłami najnowszej technologii chronią nasze zaspane oczy przed przeszywającymi promieniami słonecznymi. Na wysokości „Seeing You Off The Edges” musimy zaczerpnąć powietrza. Wyłaniamy się z głębin, na chwilę tracimy wewnętrzną równowagę, kostium jest nieco zmierzwiony, a za oknem zmienia się krajobraz. Miasto zostaje wyparte przez armie sosen, świerków i imponujących swoimi rozmiarami kasztanowcami. W autobusie poza kierowcą nie ma już nikogo, obok siedzenia znajdujemy tylko pustą butelkę po wódce i torbę staruszki, która przez całą drogę uprzykrzała nam życie.
W lesie powietrze zapiera dech w piersiach. Pod nogami czujemy walające się świeże, nierozwinięte jeszcze szyszki, które wbijają się w stopy, pozostawiając czerwone ślady. Brzmienie fortepianu w „Radio Ballet” wyłania się spośród dźwięków skrzypiących drzew, nadwyrężonych przez mroźną zimę. Wszystko jest idealnie zharmonizowane, oddech uspokaja się, ciało odzyskuje pełną swobodę ruchów. „Ostinato” zaprowadza nas przez labirynt mniejszych ścieżek na rozległą polanę. Łamiące się gałązki, które giną wraz z kolejnymi stawianymi przez nas krokami, tworzą drogę do ostoi spokoju. Wraz z „Hymn#1” odczuwamy pierwsze, wiosenne krople deszczu. Miękka zielona trawa daje nam poczucie bezpieczeństwa, „Repose In Blue” miarowymi uderzeniami w środkowej partii rozkłada na łopatki. Nastaje głucha cisza. Upragniony spokój.
Gdzie jestem? W pracy? W kinie? Ile wysokoprocentowych piw wczoraj wypiłem? Czy jadłem cokolwiek? Kiedy ostatnio spałem?
Przed sobą widzę Mathew Coopera. Uśmiecha się i wręcza mi skromny plik swoich lekko przetartych wizytówek. Prosi o przekazanie dalej. Na każdej z nich jest napisane:
„Zapraszam wszystkich chętnych na kolejny seans spirytystyczny Eluvium. Wymagany własny, nienaruszony egzemplarz „Copia” i odrobina wolnego czasu. Na więcej nie potrzebujesz się nastawiać. Pozdrawiam. Matthew Cooper”
Nie bądźcie tacy podejrzliwi. Przyjmijcie wizytówkę. Na mieście mówią, że zapisy ciągle trwają.