Charlotte Hatherley
The Deep Blue
[Little Sister; 5 marca 2007]
Timie Wheelerze, zostajesz uznany winnym popełnienia przestępstwa z artykułu 1977, polegającego na permanentnym ograniczaniu możliwości twórczości Charlotte Hatherley i skazany na karę dziesięciu lat noszenia za nią sprzętu. Doprawdy, jak bardzo musiała się dusić ta dziewczyna w tym całym Ash. Lubię ich, ale po pierwszej, piątej, n-tej sesji z „The Deep Blue” rockerska otoczka i ciosanie post-weezerowych riffów jest jedną z ostatnich rzeczy, jakie pasują mi do ex-gitarzystki reprezentacji Ulsteru. Nawet jej solowy debiut – zresztą poddany przeze mnie idiotycznej krytyce – nie mówi wiele w temacie potencjału Angielki. To dopiero zarejestrowany na Sycylii, opublikowany sumptem własnej wytwórni materiał plasuje Hatherley wśród najzdolniejszych autorek młodego – mhm, wciąż, rocznik 1979 – pokolenia.
Spodziewający się feministycznej reminiscencji Ash zostają wystawieni do wiatru już na wysokości intro. „Cousteau” czaruje koktajlowym brzmieniem dziewczęcego chórku, niczym temat przewodni francuskiego kryminału z lat sześćdziesiątych, wysyłając czytelny komunikat: „The Deep Blue” nie jest albumem z muzyką rockową. This is pop (yeah yeah!). Mówię tu o stylu naturalnie (bo zawsze kiedy piszę „pop”, mówię o stylu). Jest wymowne, że patronat nad płytą objął Andy Partridge, o którym sama Chaz mówi w wywiadzie per my hero. Dla fana XTC inspiracja powinna być więcej niż wyraźna, kiedy zatrzymać się nad songwritersko-aranżerskim warsztatem utworów Hatherley. Ot, choćby śliczne „Wounded Sky”, bez większej przesady lokujące się obok perełek „Nonsuch” (vide „That Wave”) lub galopujące bębny i zaskakujące zwroty „Very Young”, wywodzące się z nowofalowego power-popu okolic „White Music”. Wreszcie „Dawn Treader”, skomponowany wspólnie z Partridgem. „Knights In Shining Karma” kontra „I Can’t Own Her”. Inny, lepszy wymiar pisania piosenek. Zrealizowana w apple-venusowskiej estetyce, zanurzona w orkiestrowych harmoniach, baroque-popowa baśń. Myślałem, że przed czterdziestką nie robi się takich rzeczy.
A więc songwriting – raz. „The Deep Blue” imponuje też misternie tasowanymi ścieżkami wokalnymi. Charlotte objawia się jako posiadaczka arcysprawnego głosu: sama sobie śpiewa chórki, zadaje pytania i po chwili odpowiada na nie, nakłada jedno na drugie na trzecie, a efekt końcowy jest znakomity. Dalej, podkreślmy wyczucie instrumentacyjne, co na albumie uzbrojonym po zęby ma zasadnicze znaczenie. Niezależnie czy chodzi o dramatycznie pnące się smyki a la Pulp („Again”), plemienne bębny („Be Thankful”, które ma bas z „Come Together”!) czy niezobowiązujące trąbki („Wounded Sky”), wybory Hatherley wydają się dalece nieprzypadkowe. Ale spoko, naprawdę nie trzeba być wielkim koneserem żeby poczuć nieskrępowaną przyjemność obcowania z tymi piosenkami – ulec dziewczęcemu urokowi „Behave”, gdzie Charlotte zbliża się do Lily Allen, jednocześnie pokazując jej plecy, new-pornographersowej, power-popowej pigułce w postaci singlowego „I Want You To Know” albo dwuwątkowemu „Roll Over (Let It Go)”, który startuje jako twee-balladka, a kończy się gęstym, instrumentalnym prawie-jamem. A im dalej w las, tym więcej grzybów. Ostatnie tracki są najwznioślejszym świadectwem poziomu „The Deep Blue”. Przełamanie na 1:52 w „It Isn’t Over” - it’s colder and it’s raining everyday - jest po prostu prze-pię-kne. Chłód „Siberii” rzuca na osobisty wydźwięk albumu nieco inne światło, ukazując Chaz jako pewną siebie dziewczynę z gitarą.
Aspekt personalny gra rolę, bo że muzycznie materiał wymiata to jedno. Hatherley kupuje słuchacza jako postać czy wręcz osobowość. Jej teksty nie stanowią o sile tej płyty, ale jej charakter owszem, także kiedy śpiewa I’m sweeter than anyone you’ve ever had, to zweryfikowałbym, czemu nie. W ostatecznym rozrachunku „The Deep Blue” może zwiastować początek pokoleniowej zmiany w piosenkowej, autorskiej twórczości Angielek, gdzie Kate Bush dawno zmęczyła się swoim panowaniem. Aha, podobno Ash mają coś wydać, ale do przerwy 0:7. Wheeler, rzucaj się.