Menomena
Friend And Foe
[Barsuk; 18 stycznia 2007]
„I Am The Fun Blame Monster”. Tytuł debiutanckiej płyty, który po przestawieniu liter daje „The First Menomena Album”. Czyli kombinują. To przedsionek do słuchania ich muzyki: design okładki, staranność doboru słów, tytułów. Kombinują wszędzie, od najdrobniejszych detali, do całościowej kompozycji albumu, ułożenia piosenek. Na debiutanckim albumie Menomena używali specjalnego programiku wynalezionego przez jednego z członków zespołu, którym m.in. urywki klawiszy przekształcali w loopy tworzące całościową melodię. Nazywają ten sposób powstawania piosenki „demokratycznym”, bo program rejestrował dotychczasowe brzmienia tworząc z nich całość, do których członkowie zespołu dokładali po kolei kolejne małe partie, podając sobie po kolei mikrofon. Ten wielki kult malutkiego szczegółu, palca u nogi olbrzyma oraz uwielbienie dla eksperymentu (urywki są niemal losowe, czasami przypadkiem może wyjść z nich świetna melodia) kazał sądzić, że mamy do czynienia z pasjonatami i eksperymentatorami. Wielu spośród tych szczęśliwców, którzy uważnie wsłuchali się jakiś czas temu w „Strongest Man In The World” umieszcza ten track w totalnym kanonie XXI wieku. To lekcja obowiązkowa w zakresie kompleksowości nagrania, dbałości o klimat, melodie, urok. Wszystko to razem. Na drugim „prawdziwym” albumie ci postrockująco-dążąco-eksperymentalni-ale-dziwnie-melodyjni-i-z-wokalem Amerykanie dają się poznać jako ojcowie muzyki przede wszystkim inteligentnej, dobrej, bardzo bardzo uroczej i pełnej pasji. Kompleksowej, kompletnej, chwytającej coś z debiutu, co po przekształceniu jest bardziej popowe, a nie mniej interesujące.
Co można między innymi cenić, to różnorodność piosenek. Każdy mały utwór nosi na sobie piętno całości, będąc równocześnie unikalnym i wybijając się w którąś stronę w stosunku do innych utworów na „Friend And Foe”. Ciężko jest nawet pisać o jakiejś najlepszej piosence, ale dajmy na to „Air Aid”. Melodia jakby z daleka, z dystansu, refleksyjny wokal (rain is falling...), słowa (słowa słowa!) śpiewane w punkcik pod melodie, wyliczane (silence, blindness, tasteless, violence). Coś doskonałego. A dla niecierpliwych - „Running”, który trwając ledwie dwie minuty ma praktycznie wszystko, co Menomena oferuje: drumsy, pianino, wokal, słowa, organki, side-vocal, chóry (chóry na tej płycie to też sprawa warta głębszej zadumy). Nnnnnoooo przeeeppprrraaaszaaam. Bóg chyba jednak istnieje i ma się dobrze. Skoro już doszedłem do następnego puzzla w tej układance, to idźmy za ciosem – instrumenty. Pianino miejscami jak z debiutu Arcade Fire (kto nie lubi debiutu Arcade Fire?), perkusja iście postrockowa (ale większość postrockowych nudziarzy nadaje się w porównaniu do Menomeny co najwyżej do pchania karuzeli), zaczepny keyboardzik i trąbka. Trąbka, która pojawia się i cherlawie kwęka w zupełnie nieoczekiwanych miejscach, w miejscach, w których inni by jej nie umieścili. A kiedy słuchasz piosenki po raz n-ty, nagle zdajesz sobie sprawę, że trąbka jest w danym miejscu zupełnie niezbędna. Całe brzmienie jest gęste, w piosenkach jest mnóstwo w-s-z-y-s-t-k-i-e-g-o, a to wszystko jest uważnie rozkręcane, pogrzebywane, potem odkopywane i budowane na nowo. The Walkmen – dobre skojarzenie. Flaming Lips czy nawet Modest Mouse – też dobre. A więc oni są groźni, bo są przyszłościowo zespołem wielkim. Co najlepsze na „Friend And Foe” – utwory pozostają dosyć popowe, niezmiernie przystępne, zdecydowanie bardziej niż na debiucie.
I tu pojawia się zresztą śmieszna cecha tych trzech panów – zdziwienie połączone z dziwną skromnością. „Ta przystępność sama wypłynęła”, „my nie chcieliśmy stworzyć koncept-albumu, piosenki same się po nagraniu okazały dziwnie połączone”, „nie porównujcie nas do X, nie zasługujemy”, „coraz lepiej się rozumiemy, mamy kilka ciekawych pomysłów”, „ta popowość to jakoś sama wychodzi nam, biednym żuczkom”. Menomena biorą muzykę poważnie, ale progres postrzegają jako naturalny etap powolnej, ale i satysfakcjonującej pracy. Nie czekają na przypływ geniuszu, tylko szlifują każdy element siebie samych, a w konsekwencji – swoich piosenek, muzyki, albumu. Keep on working, i oby dostali choć raz błysk z niebios, który pozwoli im nagrać płytę doskonałą. Zasługują. A ten wywód można zakończyć pretensjonalnym stwierdzeniem, że, och, na świecie jest tyle beznadziei, więc aż miło się słucha dobrej muzyki.