The Stooges
The Weirdness
[Virgin; 7 marca 2007]
Pisanie o powrocie The Stooges to bardzo trudne zadanie, zwłaszcza w sytuacji, kiedy recenzenci większości serwisów zdążyli to zrobić wcześniej. Z jednej strony informowanie o znaczeniu jednego z najważniejszych zespołów w historii rocka będzie niepotrzebnym powielaniem po raz setny tych samych truizmów, z drugiej jednak, biorąc pod uwagę to właśnie znaczenie, nie wypada choćby słowem nie wspomnieć o chwalebnej przeszłości Iggy’ego Popa i spółki. Niech więc ten krótki wstęp posłuży za należny formacji hołd, w dalszej części postaram się natomiast ograniczyć do tych faktów, które z punktu widzenia kilku moich tez na temat oblicza The Stooges A.D. 2007 wydają się kluczowe. Po więcej informacji odsyłam natomiast do działu klasyka, gdzie można przeczytać o jednej z płyt wszechczasów, nagranej trzydzieści cztery lata temu (swoją drogą jest to chyba najdłuższa przerwa wydawnicza w historii muzyki rozrywkowej, choć ekspertem nie jestem).
Iggy Pop w latach świetności był twardym skurwielem, potrafiącym narzygać na bawiących się w pierwszym rzędzie fanów podczas koncertu albo przeturlać się po tłuczonym szkle, zostawiając na scenie znaczną część swojej krwi. Grupa zawdzięczała popularność w dużej mierze właśnie żywiołowym występom oraz charyzmie swojego nieobliczalnego wokalisty. Sprzedaż płyt nigdy nie była duża a ówcześni sympatycy rockandrolla wcale nie uważali dokonań The Stooges za sztukę przesadnie wartościową. Wręcz przeciwnie – krytycy i wydawcy często nie pozostawiali na członkach zespołu suchej nitki, określając ich mianem heretyków nie mających ani technicznych podstaw do tworzenia muzyki, ani talentu aby robić to na poziomie wykraczającym poza cztery ściany garażu w Ann Arbor. Pamiętajmy, że były to jeszcze lata sześćdziesiąte – Ramonesi mieli pojawić się dopiero kilka lat później. Znamienne jest jednak to, że sporo miłośników wczesnej twórczości formacji, po powrocie z jej występu założyło własne kapele. Można to zresztą w pewnym sensie potraktować jako spłatę zaciągniętego długu, bowiem kluczowym elementem, który wpłynął na przemianę Jamesa Osterberga w Iggy’ego Popa było zobaczenie na żywo popisów Jima Morrisona.
Z perspektywy czasu twórczość The Stooges ocenia się oczywiście zupełnie inaczej, nadal jednak ciężko przecenić wpływ grupy na dalszy rozwój muzyki rozrywkowej na świecie. Nie można natomiast, jak robią to niektórzy recenzenci „The Weirdness”, wymagać, żeby sześćdziesięcioletni facet znów uczył dzieciaki jak się powinno grać rockandrolla, albo żeby w tym wieku diametralnie zmienił swoje upodobania i nagrał coś przełomowego. Zwłaszcza, że w dzisiejszych czasach sztukę można zrobić nawet ze stukania łyżką w słoik i naprawdę ciężko stworzyć coś skrajnie kontrowersyjnego. Ludzie nie padną na kolana przed muzyką Iggy’ego i braci Asheton, bo w międzyczasie słyszeli ją w wykonaniu tysiąca innych zespołów, które się na nich wychowały. Dlatego zarzucanie amerykańskim weteranom wtórności i braku świeżości to kompletne minięcie się z celem. To są The Stooges, albo się ich kupuje w takim wydaniu, albo nie kupuje wcale. Koniec, kropka. Niezrozumiałe są dla mnie także zarzuty dotyczące tekstów piosenek na „The Weirdness”. Tak jakby poezja Iggy’ego z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych była ponadczasową pożywką dla humanistycznych umysłów. Siłą The Stooges od zawsze była ponad wszystko „raw power”, pozostałe elementy muzyki i wizerunku stanowiły nierzadko zaledwie niezbędny dodatek. Amerykanie wyraźnie starają się przywołać ducha tego nieskrępowanego grania na nowej płycie. Nie warto zatem do tej muzyki przykładać współczesnym miar, bo tym samym zaprzeczymy także wartości grupy w latach siedemdziesiątych. Można co najwyżej, a nawet trzeba, ocenić „The Weirdness” w kontekście całego dorobku grupy, abstrahując od dat wydania poszczególnych płyt i dopiero na tej podstawie wyciągnąć wniosek, że jest to rzecz znacznie słabsza niż klasyczne pozycje. Tylko tyle i aż tyle. Stylistycznie jest to powrót do klasycznych korzeni, słychać także wyraźne wpływy wieloletniej przyjaźni Iggy’ego z Davidem Bowie („The Weirdness”) oraz Lou Reedem („Free & Freaky”). Brakuje tylko tej zadziorności i pomysłowości, która napędzała The Stooges prawie czterdzieści lat temu. Pozostało brzmienie, dokładnie tak samo surowe jak można by oczekiwać i szczątki umiejętności do komponowania chwytliwych riffów, która objawia się w takich kawałkach jak „My Idea Of Fun”, „She Took My Money” czy „I’m Fried”. Przy odrobinie dobrej woli można nawet powiedzieć, że to całkiem niezłe numery.
Do rzeczy jednak. Mam wrażenie, że podobnie jak kiedyś, tak samo dziś The Stooges nie mają szczęścia do recenzentów, którzy najwidoczniej nie rozumieją o co tak naprawdę chodzi w ich muzyce. A chodzi przecież, jak mniemam, wyłącznie o dobrą zabawę. I o to, żeby na występach podczas światowej trasy koncertowej móc zagrać w nowym tysiącleciu jakieś nowe kawałki. Bez względu na to, czy „The Weirdness” zostanie wyklęte przez fanów zespołu czy nie, i tak stawią się oni niezawodnie na najbliższym występie grupy i razem z Iggy’m zaśpiewają My idea of fun, is killing everyone! Nieważne jak bardzo będzie ich żenował ten tekst podczas odsłuchu w domu. Dlatego bronić tej płyty do upadłego nie zamierzam, bo w najlepszym wypadku ociera się ona o przeciętność, co w wydaniu The Stooges już jest grzechem niewybaczalnym. Nie chciałbym jednak, aby na fali krytyki ze strony recenzentów piszących dla serwisów mających największą obecnie renomę w świecie muzyki alternatywnej, w pamięci czytelników tegoroczny album został zapamiętany jako dno absolutne. Taka ocena jest krzywdząca i zalatuje sileniem się na poglądy przesadnie kontrowersyjne. Chyba, że ktoś nigdy tak naprawdę nie zrozumiał fenomenu The Stooges – cóż, wtedy go usprawiedliwiam i wyrażam jednocześnie głębokie współczucie. Oczywiście jeśli ktoś się ze mną nie zgadza, to możemy zweryfikować poglądy na ubitej ziemi. Jako swojego szampierza wyznaczam Iggy’ego Popa.