Maciej Maleńczuk & Consort
Cantigas de Santa Maria
[Warner Music Poland; 25 września 2006]
Mam ostatnio szczęście do recenzowania płyt obarczonych paradoksami. Oto proszę państwa największy z nich. Chełpiący się mianem największego satanisty Trzeciej RP Maciej Maleńczuk (nie wiadomo do końca czy zachował swój status w RP nr 4) nagrywa średniowieczne pieśni ku czci, tzw., Przenajświętszej Dziewicy. Żart, prowokacja, przedawkowanie czy religijne olśnienie? Wszystkiego po trochu.
Już sama okładka wywołuje bezwarunkowy odruch kończyn przyprawiając o bezradność ukrzyżowanego. Konsternacji ciąg dalszy następuje gdy pozwoli się zabrzmieć muzyce. Szanty? Utwór otwierający to murowany radiowy hicior, gdyby tylko ktoś zechciał go w jakiejś rozgłośni upowszechnić, bo obawiam się, że nie ma szans tak samo w Esce, jak i u Rydzyka. Dla mnie brzmi właśnie jak nagrany przez grupę majtków, dobrze umotywowaną do rozpoczynającej się właśnie morskiej wyprawy. Żeby było śmieszniej temat statku już całkiem poważnie powraca na ścieżce numer 3. Po drodze czeka jednak jeszcze pierwsza z autorskich opowieści Maleńczuka. Próbując otrząsnąć się po szalonym misz-maszu z pierwszego utworu natrafiamy na coś, co jeszcze zbyt mało zagubionych zdezorientuje kompletnie. Najpierw, okazuje się, że coś tu „nie gra” – dosłownie i w przenośni. To coś, to zestaw instrumentów, których nazw nie sposób zapamiętać, wyciąganych z muzeów przez wspomagający pierwszego niepokornego polskiego rock’n’rolla zespół muzyki dawnej Consort. No i do tego prawdziwa wisienka na torcie – teksty. Monodeklamowane legendy stworzone przy pomocy zapomnianego słownictwa sklejanego częstochowskimi rymami. Połączenie opowieści średniowiecznych bardów, sporej dawki sarkazmu i cudów NMP. Pozwolę sobie zacytować ulubiony fragment:
Raz z miasta Żyd jechał w złocistej karocy
Na kamieniu oś złamał – wyleciał jak z procy
Takie cuda sprawia, gdy się ją wysławia
Przenajświętsza Panna tak swój lud zabawia
No ja bawiłem się doskonale. Żonglerka konwencjami w najlepszym wydaniu. Nawet bardzo wzniosły (jak mniemam) w oryginale utwór Madre de Deus (ponoć klasyk w swojej kategorii) zachowuje dobrze wyczuwalny klimat ponadnaturalnych odniesień brzmiąc jednocześnie dosyć przystępnie dzięki Maleńczukowemu zawodzeniu (zawodzący chyba się nie obrazi za to określenie – „Maciek, ja tylko żartowałem…”)
To, co razi, to trochę bezpłciowe jednak aranżacje. Nie ma tu zbyt wielu smaczków czy niekonwencjonalnych zagrań. Luźne interpretacje muzyki napisanej przez hiszpańskiego króla Alfonsa X Mądrego po prostu chyba nie są w stanie przebić się przez znakomitą część liryczną. Można by sobie również podyskutować na temat produkcji nagrań, ale to polecam jedynie gorliwym analitykom dźwięków. Ja skończę na politycznie poprawnym stwierdzeniu, że z niebanalnego instrumentarium można było wyciągnąć znacznie więcej. Może ganić należy pomysł nagrywania w kościele i przez to „utopienia” brzmień w zbyt głębokich pogłosach?
Wyszedł z tego wszystkiego taki dźwiękowy modlitewnik dla byłych anarchistów i zmęczonych religią w oficjalnym wydaniu. Ogólnie dobra płyta, która powinna może dostać i „7” (choć obiektywnie na to nie zasługuje), z tego prostego powodu, że jest to najoryginalniejszy pomysł na jaki natrafiłem od miesięcy. Czyli jednak można. Amen.