LCD Soundsystem
Sound Of Silver
[DFA; 12 marca 2007]
W teorii i snach, James Murphy jest wymarzonym bohaterem najbardziej wciągającego z moich artykułów, więc niech mi ktoś z łaski swojej wyjaśni czemu sterczę tu drugi kwadrans próbując napocząć recenzję. Mogę mieć żal do kolegów, którzy poprzednimi tekstami z każdej możliwej strony wyczerpali temat albo mogę się wkurzać na Murphy’ego, bo miłościwie nam panujący nowojorczyk na swoim drugim regularnym longplayu nie zechciał tego tematu specjalnie poszerzyć. Jednocześnie „Sound Of Silver” raczej jedzie po debiucie, jako płyta dojrzalsza i płyta bardziej przemyślana jako *muzyka*, a nie naczelny dokument ery meta czy zbiorek komentarzy. Rozumiem, że Kuba recenzując „LCD Soundsystem” dostrzegł w niej coś ponad łyse dziewięć tracków, których treść kilkoma chirurgicznymi cięciami łatwo przelać na papier, a także dorzucił punkt za zjawiskowe, wczesne single, czego ja nie mogę zrobić teraz, ale sorry – to „Sound Of Silver” słucha się lepiej.
Nowy album znacznie bliższy jest formule setu „45:33” niż rozpasanemu eklektyzmowi self-titled, będąc konsekwentnym zbiorem parkietowych piosenek o potencjale singlowym, objętościowo rozbudowanych do formatu dwunastocalowego, wydłużonego miksu. Odpalenie go w odpowiednim momencie na imprezie w przyzwoicie dobranym gronie poskutkowałoby pewnie odegraniem przynajmniej ośmiu tracków, acz do dance-punkowej spuścizny Murphy’ego wyraźnie odwołują się raptem cztery ścieżki: 1) kłaniający się w pas „Daft Punk Is Playing At My House”, krzykliwy „Time To Get Away”; 2) przypominający melodię new-popowego hitu „Homosapien” Pete’a Shelleya „North American Scum”; 3) mogący konkurować z dokonaniami !!! „Watch The Tapes”, 4) ośmiominutowy obchód po klubie „Us vs Them”, w założeniach aspirujący pewnie do roli lcd-soundsystemowskiej suity a la „Giuliani”. Wszystkie oparte na żarliwych pętlach basowych, rzężących syntezatorach i skandowanych refrenach, narzucają się od pierwszych przesłuchań, jednak żadnego z nich nie zaliczyłbym do filarów tej płyty. Skuteczny lep na muchy, ot co.
Siła Murphy’ego A.D. 2007 to raczej odwoływanie się do nowofalowej awangardy drugiej połowy lat siedemdziesiątych. Dzięki „Get Innocuous!” album wsysa od pierwszych dźwięków. Obserwujemy narastanie numeru z każdym kolejnym taktem: od otwarcia zaraźliwą, asymetryczną, ciętą figurą rytmiczną, po gąszcz zapętlonych ścieżek kilka minut dalej, co w połączeniu ze zmęczonym, przetworzonym wokalem kieruje nas w stronę kolaboracji Eno i Talking Heads na „Remain In Light”. „Someone Great” ukazuje post-kraftwerkowski fragment ubiegłorocznej ścieżki treningowej w nowym świetle przejmującej melancholii tekstu (obstawiamy: to o śmierci czy o rozstaniu?). Co więcej, w naczelnym epiku „Sound Of Silver” – wyśmienitym „All My Friends” – Murphy brzmi bardziej refleksyjnie niż kiedykolwiek dotąd.
Wszystko to zdaje się przychodzić mu od niechcenia, także kiedy słucham tytułowego utworu, mam wrażenie, że programując te swoje maszynki przesunął w prawą stronę suwaki przy trybach „Bowie”, „70s disco”, „repetition”, „polyrhythmia”, w lewo „emotional”, kliknął ENTER i kilka sekund później wygenerował mu się gotowy kawałek. Co do „New York, I Love You”, to wyobrażam sobie, że nawalony w sztok Malkmus na zakończenie SUTO ZAKRAPIANEGO posiedzenia o czwartej nad ranem śpiewa swoim kumplom właśnie takie rzeczy w ramach parodii Lou Reeda. Closer ten spuszcza nieco powietrze z „Sound Of Silver”, acz nie zmienia wydźwięku płyty jako najbardziej zaangażowanego, najmniej szyderczego dzieła Murphy’ego dotychczas. Nadal jednak, jako postać szalenie medialna i regularnie wypuszczająca uniwersalnie przyswajalną muzykę z najwyższej półki, utrzymuje szyld LCD Soundsystem na topie. I tym bardziej zajebiście, że zagra w naszym domu.