Air
Pocket Symphony
[Virgin; 5 marca 2007]
1998 to dla Francji Mistrzostwa Świata, „Moon Safari”, „Cząstki elementarne”, zamachy bombowe, coś jeszcze? France’ 98 – impreza wzorcowa, przypadająca na apogeum zainteresowania piłka nożną większości chłopców i dziewcząt urodzonych w latach 80., pozostaje do dziś dla mnie jednym z większych społecznych przeżyć, a wyobrażam sobie co musiało się dziać na miejscu. Wspaniałe gole, klasyczni zawodnicy, emocjonujące mecze, wszystko ukoronowane pięknym, zasłużonym tryumfem gospodarzy i dwoma golami czarodziejskiego Zidane’a (kudy brazylijskiemu koniowi do genialnego Berbera). Francja była na fali/ French Touch przeżywało chwile chwały. W tych okolicznościach powstają kontrowersyjne „Cząstki elementarne” i nie chcę pisać, jakie to ważne i jak bezlitośnie antycypuje pornografię w MTV. „Moon Safari” wywodzi się z tych samych źródeł co okrzyczane dzieło Houellebecqua: pokolenie ’68. Świat Air to też świat Houellebecqua – rozciąga się pomiędzy futurystycznymi, sterylnymi laboratoriami a popkulturowymi fantomami. Podczas gdy „Cząstki” są drzazgą pod paznokciem oświeconego Europejczyka, „Moon Safari” oznaczało nielimitowaną, hedonistyczną przyjemność dla wszystkich. Air miało styl, miało klasę, obiecywało rozkosz. Relaksacyjna podróż sentymentalna za kilkadziesiąt złotych, za sto franków.
To było dziesięć lat temu. By zrozumieć fenomen Air, spróbujmy sobie wyobrazić polski zespół Tlen. Sięgnąwszy po muzykę i postać Czesława Niemena tworzą oni (one?) album-kalejdoskop polskiej popkultury. Z tłustej epoki Gierka, z Kroniki Filmowej, z piosenek Zdzisławy Sośnickiej i Haliny Frąckowiak, z seriali, od redaktora Maja po Bareję, z podziemnej piosenki, ale i ze współczesnego sobie kulturalnego pejzażu wyciągają esencję. Nie byłoby w tej muzyce żalów generacji dzisiejszych 40-45 latków, których gotowość do bohaterskich czynów przypada na wyzuty z heroizmu, siermiężny czas drugiej połowy lat 80. Tlen nie śpiewałby o traumie pokolenia straconego teleranka, nie wspominał o zmarnowanych szansach polskiej transformacji. Jeśli ostrzegałby by nie być letnim, nie prowokowałby tym samym żadnych demonów ogólnonarodowych debat. Wydaliby jeszcze kilka płyt: w jednej, progresywnej i tak nie utraciliby swojego uroku, w drugiej wyraźnie bliższej debiutowi pięknie się zestarzeli. Nikt nie miałby pretensji o zbędne remiksy i ledwie sympatyczny soundtrack. W Polsce, z wielu różnych powodów, to niemożliwe. We Francji, biorąc pod uwagę zmianę historycznych rekwizytów, eksperyment odniósł sukces.
Mimo to, a może właśnie z tego powodu, Air w Polsce od zawsze był zespołem znanym i lubianym, w czym duża rola starej Machiny (4,5 klucza dla „10000 Hz Legend”, pamiętacie?). Brak zdecydowanego odzewu na kaszanę, jaką przygotowali nam Francuzi, tłumaczę tym, że cherlawego pacjenta raczej wysyła się do sanatorium, miast okładać go batogiem. Do tej pory Air w przekroju całej swojej kariery pisali piosenki trzech różnych proweniencji: rozbudowane, ambitne, pinkfloydopodobne, elektroniczne utwory (choćby na „Premieres Symptomes” lub „10000 Hz Legend”), piękne, popowe, zwiewne melodie („Moon Safari” przede wszystkim, jak i „Talkie Walkie”) oraz wysmakowany, wystylizowany, oniryczny chillout (kłania się płyta sprzed trzech lat). Dozując z odpowiednią finezją te środki, Air unikali wpadki, udowadniając, że są liderami klasyfikacji triple-double. Aż do tego roku. Singiel już nie nastrajał optymistycznie. „Once Upon A Time” czaruje harmoniami, ale pod względem melodycznym nie ma żadnego rozwinięcia, epatując jednym poślednim motywem. Goście zawodzą: męczy trupie zawodzenie Cockera na „One Hell Of A Party” i prowokuje do pytania czy przypadkiem nie zaprosili Joe’go zamiast Jarvisa. Tylko trochę lepiej wypada Neil Hannon z Divine Comedy, śpiewający w najżywszym na albumie „Somewhere Between Waking And Sleeping”. Przy większości pozostałych piosenek rodzi się pytanie: czy my już tego nie słyszeliśmy na „Talkie Walkie”? „Napalm Love” brzmi jak bisajd z tej płyty, podobnie jak „Mer Du Japon”. Nie przekonuje akustyczne, harrisonowsko-drake’owskie pierdzenie „Left Bank”. W zasadzie smutek „Lost Message” i hipnotyczność kończącego album „Night Sight” ratują płytę przed totalnym wypraniem z emocji. Reszta w przyszłości służyć będzie do usypiania inteligentnych urządzeń elektronicznych. Mój żyrandol inteligentny na pewno jeszcze nie jest, a już kolejne żarówki siadają.
Jednocześnie te francuskie sukinkoty mają dostęp do producenta Nigela Godricha, a i sami posiedli wybitne umiejętności w tworzeniu klasowej, dystyngowanej próżni. Jeżeli nie wiesz jaki t-shirt kupić, zawsze możesz wybrać biały z małym logo firmy. W sklepie Air pozostały już tylko takie, te z seksownymi chłopcami już dawno sprzedano.