The Besnard Lakes
The Besnard Lakes Are The Dark Horse
[Jagjaguwar; 20 lutego 2007]
Śledząc opinie komentatorów sceny gitarowej, nietrudno dojść do przekonania, że w odwrocie są lata 70., zwłaszcza pierwsza ich połowa. Kilku artystów pokroju Bowiego (czy nieco bardziej niezależnych z tamtych lat) wciąż zyskuje poklask, lecz, równocześnie, gatunki całe odsądzane są od czci i wiary. Weźmy prog-rock. Prog-rock, z formy ostentacyjnego manifestu i rockowego eksperymentu, wyewoluował w synonim pretensjonalnej, jeśli nie patetycznej drogi do rockowego nikąd, co się syci napuszonymi partiami solowymi i bla bla bla.
Drugi album The Besnard Lakes, to 45 minut rozdarte między agresywnym, a nostalgicznym; 45 minut zawarte w szlachetnej konstrukcji ośmiu piosenek („po cztery na stronę”). To zwarta propozycja, która melodyjne, gitarowe granie poparte eterycznym wokalem godzi z riffowym atakiem tu i ówdzie; z kolei melodie nawiązują otwarcie do lat 60. Dookoła „...Are The Dark Horse” fruwają porównania z Pink Floyd i space-rockiem, ale lokowałbym płytkę w niszy dla brudniejszych, bardziej rzeczowych epigonów Sigur Ros (duży reverb). Nie da się jednak ukryć, i nie unika tego żadna recenzja „...Are The Dark Horse”, że dowodzące The Besnard Lakes małżeństwo Jace Lasek – Olga Goreas czuje miętę do muzyki sprzed trzydziestu lat. Przy tych rozlicznych inspiracjach (do których sami zainteresowani dodają jeszcze filmy Lyncha i wojenno-miłosno-szpiegowskie w tematyce teksty...?) drugi album formacji zachowuje nie tylko stylistyczną jednorodność, ale też brzmi aktualnie.
I tak, otwierające „Disaster” ze smykami i trąbkami (a jest ich na płycie sporo i w dobrym tonie) zaczyna się niby piosenka z repertuaru Sufjana Stevensa, by w drugiej minucie, wraz z wizytą sekcji rytmicznej, mocnych gitar i świetnego refrenu udowodnić wszystkim, którzy stracili wiarę w progresywną melodykę lat 70., że jednak można... Zresztą chwytliwych partii jest tu pod dostatkiem, choćby w ostrym „Devastation”, czy „On Bedford and Grand” (co prawie nadaje się do radia).
Na tle pozostałych ośmiu zdecydowanie wyróżnia się utwór trzeci, strona A, „And You Lied To Me” z kapitalną partią gitary, ciemnym, depresyjnym klimatem i (najlepsze!) wybuchową końcówką, gdzie ściany dźwięku (zespół ma słabość do budowania rzeczonych) i dwie minuty gitarowych solówek. Klasycznie, kapitalnie! Nie wszędzie poziom songwritingu jest tak wysoki, ale, przyznajmy, trzyma się przyzwoitych standardów. Czy jest w tym jednak jakaś nuta na przyszłość, jakieś tony, które przetrwają pokolenie? Pewnie nie. To tylko nowocześnie, mniej lub bardziej, zaaranżowane retro. No i co? I „7”? Jasne! A cóż mnie obchodzi, czego za 30 lat będą słuchać czytelnicy Screenagers, gdy ja dziś kiwam głową z uznaniem przy „...Are The Dark Horse” – Lasek i Goreas odwalili kawał dobrej roboty.
Przeciwnicy pokolenia po Woodstocku zarzucają starym pierdołom techniczny onanizm wyrażony niekończącą się, koncertową solówką. A czym jest ich własny pęd w poszukiwaniu ciągle i ciągle noworockowych trendów byle-dalej-od-tradycji, jeśli nie podobnym samozadowalaniem? E, to materiał na felieton. Ważne jedno: niech ktoś kto posłucha The Besnard Lakes powie, że nie można – grać dziś prog-rocka rzecz jasna.
PS. stream