Deerhoof
Friend Opportunity
[Kill Rock Stars; 23 stycznia 2007]
Znaczącą część masowo pleniącego się w ostatnim czasie pogłowia indie-rockowacizny stanowią twory bezpłciowe. Deerhoof to zupełnie inna bajka. Ta drużyna ma swój wyrazisty styl, nawet jeśli jest to styl ekscentrycznego transwestyty; nieprzewidywalnego dewianta lubującego się w przywdziewaniu damskich ubrań i wykazującego jednocześnie ortodoksyjne cechy maskulinistyczne. Dziewczęce wokalizy Satomi Matsuzaki i progresywno-dekonstrukcyjne inklinacje samczej części zespołu tworzyły na poprzednich albumach zespołu coś na kształt landrynkowej awangardy – formuły, której groteskowość może co prawda wywoływać intensywne stany alergiczne u miłośników bardziej zachowawczych dźwięków, ale której nie sposób odmówić oryginalności. „Friend Opportunity” do pewnego stopnia wpisuje się w ten obraz, ale jednocześnie stanowi jego najłagodniejszą jak do tej pory odmianę . Jeżeli do charakterystyki najnowszego albumu kalifornijskiej grupy stosować można pojęcia „avant” i „prog”, to tylko i wyłącznie w połączeniu z przedrostkiem „pop”.
Kompozycje „Friend Opportunity” są co prawda tradycyjnie poszatkowane, ale przypominają już raczej uporządkowaną zbiórkę w dwuszeregu, niż awangardową mozaikę, jaką usłyszeć można było momentami jeszcze na „The Runners Four”. Tendencje te najdoskonalej wyraża „Believe E.S.P.”, stanowiący ciąg płynnie następujących po sobie 20-sekundowych dźwiękowych miniaturek, skompresowanych do radiowego formatu trzech minut. Wzrost współczynnika feminizacji w zespole, spowodowany odejściem Chris Cohena, jest wyraźnie słyszalny – stanowiąca jeden ze znaków firmowych zespołu kąśliwa zadziorność gitar została niemalże wyeliminowana. Na swoim miejscu pozostał na szczęście Greg Saunier, ponownie rozporządzający perkusjonaliami w stylu łączącym dwie nieodzowne cechy głównego bohatera dobrego pornola – wysoki poziom zaawansowania technicznego i wybujałą fantazję. Żaden człowiek dobrej woli nie pozostanie chyba obojętny na urok nerwowej zmienności dynamiki drummingu we wczesnostereolabowskim „Perfect Me”, luzackiej wirtuozerii rozwiązań rytmicznych w „Kidz Are So Small”, czy najbardziej dynamicznego na płycie „Cast Off Crown”, w którym Saunier przejmuje też stery na wokalu. Najbardziej zaskakujący jest jednak „Matchbook Seeks Maniac” - utwór zupełnie pozbawiony postępowych naleciałości, którego refrenowi wróżę karierę w reklamach napojów wyskokowych. Pojawiające się w nim wyznanie chęci paktowania z diabłem w celach odniesienia korzyści niemajątkowych najwyraźniej zirytowało proboszcza którejś z parafii w San Francisco, czego efektem była zadana zespołowi pokuta w formie 11-minutowych prog-rockowych zdrowasiek. „Look Away”, bo o nim mowa, niepotrzebnie rozrzedza skondensowaną esencję „Friend Opportunity”, więc odsłuch albumu zalecam kończyć na dziewiątym kawałku. Po drodze można jeszcze odpuścić sobie smętną czwórkę i mętną szóstkę, ale poza tym jest naprawdę dobrze.