Ekkehard Ehlers
A Life Without Fear
[Staubgold; 2 maja 2006]
W jednym ze skeczów kabaretu Mumio, bliżej znanego z telewizyjnych reklamówek operatora mobilnej telefonii, można usłyszeć, że blues nie znalazł swojego miejsca w Niemczech, gdyż te nie znały gitary zanim w połowie XIX wieku sprowadził ją z Czechosłowacji Goethe. O ile tego nie można raczej dopisać do zasług pisarza, to zawartość albumu „A Life Without Fear” pochopnie można potraktować jako żart. Sprowadzanie bluesa do Niemiec blisko 200 lat po Goethem, w dobie wirtualizacji muzyki, wydaje się zakrawać na inteligentny muzyczny dowcip. Ale nie w przypadku Ekkeharda Ehlersa.
Gatunek, któremu muzyka popularna niezwykle dużo zawdzięcza, a który został zepchnięty na jej pobocze jako antyk, regionalna ciekawostka i niewygodne wspomnienie społecznych uwarunkowań, w których powstał, zostaje przywrócony do życia. I nie jest to bynajmniej przyłączenie umierającego do nowoczesnej aparatury, lecz raczej zmartwychwstanie w postaci, która objawia swoje ponadnaturalne moce. Czarna muzyka przeniesiona do laptopa z dorzecza Missisipi, poddana cyfrowym manipulacjom objawia swe nowe oblicze, które zmienia się z każdym fragmentem albumu. Ehlers komponował utwory czasem jedynie delikatnie deformując brzmienia, a czasem zestawiając je w nieprzewidywalny sposób i tym samym tworząc abstrakcyjne muzyczne plamy, do których przyzwyczaił na swoich wcześniejszych płytach. Co ciekawe, nie korzystał z sampli, lecz z materiału nagranego specjalnie na ten album przez „żywych” muzyków. W efekcie powstał zbiór ni to piosenek, ni to improwizacji, zdawałoby się, że chaotyczny, a jednak niezwykle spójny.
Rozpoczyna się od zestawianych na przemian utworów bardziej piosenkowych i bardziej eksperymentalnych, trochę bluesa, trochę awangardy, utwór wokalny i znowu niezidentyfikowane obiekty dźwiękowe. Dalej jest jeszcze bardziej różnorodnie. „Nie Wieder Schnell Sagen” to ambient na harmonijkę ustną (!), której frazy przeplatają się i nakładają tworząc delikatny w swoim wybrzmiewaniu dron. Jeszcze bardziej intrygujące jest następujące po nim „Misorodzi” odwołujące się wprost do afrykańskiej muzyki etnicznej. Do końca albumu blues przeplata się z gospel, biblijnymi nawiązaniami („Maria & Martha”), czarnym folkiem i współczesną elektroniczną awangardą.
Wiara jest przewodnim motywem tej płyty w warstwie filozoficznej. Nie wiem jakie Ehlers żywi poglądy na temat religii, jednak wydaje się, że nieprzypadkowo do zilustrowania takich rozważać wybrał muzykę bluesową. Styl ten, pozornie posępny i pełen żalu, kryje bowiem w sobie istotę wiary – nadzieję. Ta natomiast pozwala zrzucić jarzmo nieszczęść, dostrzec możliwość zmiany na lepsze i zacząć żyć tytułowym „życiem bez strachu”.
„A Life Without Fear” udowadnia, że Ehlers znakomicie potrafi odnaleźć się w zaskakująco odmiennych obszarach muzyki, zwłaszcza w kontekście zbioru „Plays”, który był oryginalną interpretacją twórczości artystów będących dla niego inspiracją. Wydawało się, że nie da się już zrobić nic w kierunku wyznaczonym przez ten album i zarazem na tak wysokim poziomie. Pokazał jednak, iż formuła nie tylko nie jest wyczerpana, ale że może wręcz stanowić sposób interpretacji niemal każdego nurtu, tak współczesnego jak i zupełnie zapomnianego.
Ehlers przeplata tradycyjną postać bluesa i współczesną manierę awangardowej muzyki na swój bardzo specyficzny sposób. Z jednej strony wywraca do góry nogami pierwotną formę, wybebeszając poszczególne dźwięki i typowe dla gatunku zagrania, z drugiej – nie popada w zupełny abstrakcjonizm, cały czas zachowując klimat gatunku. Dekonstruuje zarówno przeszłość, obnażając inspirujące ówczesną twórczość obawy oraz nadzieje, jak i nowoczesność, ukazując korzenie dzisiejszej muzyki. Nie jest to rzecz przełomowa (taką był raczej album „Plays”), ale z pewnością jedna z lepszych w swojej kategorii z wydanych w ubiegłym roku. Na dodatek zawsze będzie aktualnym akompaniamentem do przemyśleń na tematy, do których się odwołuje.