The Black Angels
Passover
[Geffen; 11 kwietnia 2006]
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że w XXI wieku przechodzi każdy rodzaj powielania schematów i naśladownictwa styli minionych dekad. Naprawdę niewielu jest wykonawców, którzy starają się wytyczać nowe szlaki, przełamywać bariery i biorą na siebie ciężar krytyki wiecznie niezadowolonych z efektów ich pracy recenzentów. Amerykańscy muzycy z The Black Angels wybrali tę łatwiejszą drogę. Co wcale nie oznacza, że poszli na łatwiznę.
Mając takich „rywali” jak punkowi weterani z Supersuckers, alternatywne tuzy z Okkervil River czy odkrycia ostatnich lat – I Love You But I’ve Chosen Darkness i Oh No! Oh My!, o Trail Of Dead już nie wspominając, muzycy z The Black Angels mieli nie lada zadanie – przekonać cały świat, że to jeszcze nie wszystko na co stać Austin. Cóż, do Nowego Jorku jest stąd daleko, nie tylko pod względem odległości, ale długogrający debiut „Passover” jest kolejną cegiełką pod budowę eklektycznego wizerunku lokalnej sceny muzycznej. Monotonna, antykomercyjna muzyka na krążku wymyka się wszelkim próbom współczesnej promocji medialnej. Ciężko wykroić stąd choćby jednego singla z kategorii „radio-friendly”, bo choć znaleźć można utwory nie przekraczające czterech minut, to nawet one niemiłosiernie dłużą się i rozwlekają, oparte na nieskomplikowanych i powtarzających się melodiach. Cały urok The Black Angels polega jednak właśnie na tych jednostajnych kompozycjach, jednoznacznie kojarzących się ze stylistyką post-punkową i nowo-falową. Słychać wpływy takich zespołów jak Mission Of Burma, Bauhaus czy The Fall, tym większe, że wokalista Alex Maas nie stroni od tuby pogłosowej, budującej charakterystyczny klimat. Klimat nieco nużący, powodujący, że w dzisiejszych, zwariowanych czasach, łatwo można przeoczyć walory „Passover”, przechodząc obok tego albumu zupełnie obojętnie. Pomysł na każdy z utworów sprowadza się właściwie do marszowej sekcji rytmicznej, nieco stłumionych brzmieniowo gitar i różnych perkusyjnych przeszkadzajek, których kulminacja zostaje osiągnięta w (świetnym skądinąd) „The Prodigal Sun”. Ale inspiracje Amerykanów nie kończą się na wczesnych latach osiemdziesiątych. „The Sniper At The Gates Of Heaven”, poza nawiązaniem do tytułu debiutu Pink Floyd, wyraźnie kontynuuje dokonania The Doors a „Better Off Alone” i „Bloodhounds On My Trail” mają korzenie w bluesie. Ostatni na płycie „Call To Arms”, pozbawiony rytmicznej perkusji i nieco zubożony aranżacyjnie niewiele różniłby się od klasycznego „Atmosphere”. Czy taka rekomendacja was przekonuje? Jeżeli nie, to chyba nie mam więcej argumentów.
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że w XXI wieku muzyka musi być prosta i chwytliwa a utwory muszą odkrywać przed nami wszystkie swoje walory już w pierwszej minucie trwania. W przeciwnym razie słuchacze przełączą się na inną rozgłośnię radiową, płyta się nie sprzeda i z komercyjnego sukcesu nici. Tym bardziej docenić należy The Black Angels za to, że pod prąd aktualnym trendom zdecydowali się nagrać materiał składający się z leniwych, monotonnych utworów, zmuszających do refleksji i zwolnienia. W dodatku niezwykle klimatycznych i skomponowanych z klasą godną protoplastów post-punkowego brzmienia. W XXI wieku prawie już od tego odwykliśmy.