Ocena: 4

Venetian Snares

Cavalcade of Glee And Dadaist Happy Hardcore Pom Poms

Okładka Venetian Snares - Cavalcade of Glee And Dadaist Happy Hardcore Pom Poms

[Planet Mu; 29 maja 2006]

Pan Aaron Funk jak mało kto zasłużył sobie ostatnimi czasy na miano dźwiękowego terrorysty od kilku lat serwując dość regularnie pozycje, które wstrząsały muzycznym (pół-) światkiem. Jeśli nie nowatorstwem to chociażby hałaśliwością. Sporą inspiracją było miejsce zamieszkania – Venetian Snares tworzy bowiem w kanadyjskim Winnipeg, które według wszelkich standardów podpada pod definicję mroźnego zadupia. Jeśli ktoś oglądał ostatnio filmy made in Islandia wie, jak frustrujące może być życie w takim miejscu. Tym, którzy nie wiedzą polecam „Noi Albinoi” i dyskografię VS. Druga część zaczyna się jednak powoli dezaktualizować, gdyż typową agresję zastępuje melancholia. Czyżby Mr. Funk popadł w nostalgię? „Nawet kot spogląda tak jakoś… od miski…”

Płyta dosyć wyraźnie wyróżnia się stylistyką na tle wcześniejszych pozycji. Słychać, że ten album to mały krok w tereny jeszcze nieeksplorowane, krok konieczny po wyczerpaniu formuły barbarzyńskiego breakcore’u, preparowanego z dźwięków charakterystycznych dla składanek „Thunderdome”. Bo czy można sobie wyobrazić album, który byłby w stanie dodać do tej stylistyki coś jeszcze, a tym samym dorównać „The Chocolate Wheelchair” i „Winipeg Is A Frozen Shithole” (nawiasem mówiąc to mój osobisty faworyt w twórczości Venetian Snares)?

Prawdziwie hardcore’owe dźwięki napastują uszy tylko w jednym utworze („Vache”) ale i tu czuć, że przesterowane stopy i jungle’owe łamańce pozostawione są już tylko i wyłącznie wspomnieniom, ustępując miejsca samplom żywej perkusji czy też nieco bardziej stonowanych brzmień syntetycznych. Te drugie stanowią zresztą główny składnik dania, co paradoksalnie sprawia, iż utwory brzmią bardziej archaicznie niż odwołania do rave, stanowiącego z dzisiejszej perspektywy niemalże prehistorię muzyki tanecznej. W takim „Swindon” na przykład syntezatorowa melodia delikatnie wpleciona w pokręcone kawalkady bębnów do złudzenia przypomina zagrywki typowe dla Jean-Michela Jarre’a. A to już niebezpieczne skojarzenie.

W niemalże wszystkich utworach struktury są dość do siebie podobne: rytmiczny szkielet bombardowany jest niezliczoną ilością kombinacji dziwacznych bębnów, w tle majaczą melodie oparte o brzmienia delikatnych padów, a za dekoracje robią różnej maści syntetyczne dźwięki, a nieco rzadziej również wokalne sample. Wszystko konstruowane jest z typową dla VS chirurgiczną precyzją i na całej płycie nie ma dwóch identycznych fraz. Bogactwu rozwiązań aranżacyjnych towarzyszy równie duży zasób wykorzystanych brzmień, co pozwala w nieskończoność zatapiać się w szczegóły kompozycji, odkrywać je na nowo wraz z kolejnymi przesłuchaniami. Problem polega na tym, że za mało jest argumentów przemawiających za pomnażaniem ich liczby.

Wcześniejsze nagrania miały charakter solidnego kopniaka w zęby i analogicznie, po ich wysłuchaniu potrzeba było chwili na otrząśnięcie się z szoku. Ta płyta jest bardziej jesienna, przypominająca trochę klimatem dokonania Matta Elliotta jako Third Eye Foundation – zamiast dzikich rave-party i chemicznych dopalaczy, ciepłe kapcie i herbatka z cytryną. Zdecydowanie bardziej dada niż happy hardcore. I nie ma niestety się po czym otrząsać.

PS. Na YouTube natrafiłem na klip obrazujący odegranie wspomnianego już „Vache” na trackerze, na którym Mr. Funk płodzi swoje twory. Zainteresowanych odsyłam tutaj.

Mateusz Krawczyk (7 lutego 2007)

Oceny

Średnia z 1 oceny: 4/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także