Maps & Atlases
Tree, Swallows, Houses [EP]
[self-released; 2006]
Nie pamiętam kiedy poprzednio tak naprawdę typowo *rockowy* kawałek ze Stanów skopał mnie tak mocno jak opener tej epki. Nie w zeszłym roku. I nie że jakieś harmonie, aranżacje, progresje, sresje, tylko siła wykopującego w górę i zjeżdżającego w dół riffu, perkusisty któremu nagle wyrosła trzecia ręka, drącego się w niebogłosy wokalu, przeskakujących jak w kalejdoskopie motywów i zaskakująco wymieszanych sekwencji. „Everyplace Is A House” jest numerem, na który Dismemberment Plan byli wystarczająco dobrzy lecz zbyt dojrzali; który daje to, co Pretty Girls Make Graves zawsze tylko obiecywali; i na który w tej chwili zamieniłbym wszystkie płyty Mars Volty. Że nie chwyta za pierwszym razem? Piętnaście przesłuchań i będziecie w domu.
Brzmienie tego sugerowałoby Waszyngton, dom Fugazi, D-Plan czy Q And Not U, jako logiczne miejsce narodzin Maps & Atlases. Tymczasem oni wywodzą się z miasta Tortoise, nie mając jednocześnie nic wspólnego z tym, co słyszymy w głowie mówiąc „Chicago”. Wymykające się książkowym instrukcjom kompozycje zdradzają echa art-punkowej nieszablonowości Les Savy Fav, przekładając math-rockowe wzorce Don Caballero na język lżejszych, przystępniejszych, melodyjnych kompozycji, nie pozostawiając złudzeń, że Maps & Atlases chodzi przede wszystkim o dobrą piosenkę. To kapitalne jak do bólu geometryczne figury wszystkich instrumentów zdają oddalać się od siebie w różnych kierunkach i tempach, żeby nagle niespodziewanie spotkać się w tym samym miejscu i przejść do kolejnej bębniarskiej kanonady wieńczonej żarliwym riffowaniem i histerią w głosie Dave’a Davisona. Chyba że akurat zespół zdecyduje się na sypialnianą, podszytą folkiem, miniaturową formę („The Ongoing Horrible” z tappingiem na akustyku i „The Sounds They Make”) i ujawni wpływ Animal Collective.
Wyprzedawszy pierwotny nakład „Tree, Swallows, Houses” Maps & Atlases są na etapie jej reedycji i koncertowania u boku Deerhoof, co zwiastuje, że zanim stopnieje ostatni śnieg tej zimy staną się zajawką bloggerów, a być może nawet Pitchfork zamieści jakąś ich empetrójkę. I nie będzie im do tego potrzebny żaden Clell Tickle, bo są po prostu dobrzy.