The Whitest Boy Alive
Dreams
[Bubbles/Asound; 2 października 2006]
Jeśli jakiś wrażliwy słuchacz kiedykolwiek widział Erlanda Øye na żywo, a potem jakimś cudem rozczarował się jego płytą, niech spróbuje napisać o niej źle. Nie wiem czy ja bym umiała. Charakterystyczny pan okularnik w tramkach i kamizelce w romby jest uosobieniem jakiejś niezwykłej artystycznej szczerości, widać to gołym okiem i słychać gołym uchem, a nawet odczuć można – gdzieś w wywoływanych przez jego gitarę emocjach. Na dodatek były wokalista Kings of Convenience sprawia wrażenie człowieka, który mógłby się taką recenzencką naganą bardzo przejąć. Jeszcze przestałby nagrywać. Lepiej więc nie ryzykować. Pamiętamy przecież, co się stało z Gretą Garbo – ona też pochodziła z północy, też tworzyła „na emigracji”… Koniec wszyscy znamy!
Na szczęście Erland Øye złej płyty jeszcze nie nagrał. Bez względu na to, z kim i gdzie dane mu było pracować. Nie inaczej wygląda przygoda z The Whitest Boy Alive. Może zabrzmi to absurdalnie, ale tak, płyta „Dreams” jest kolejnym udanym debiutem wokalisty. Album nagrany w Niemczech to efekt współpracy Erlanda Øye z Marcinem Ozem i Sebastianem Maschatem. Początkowo muzycy planowali stworzenie płyty zanurzonej w klimatach electro-tanecznych, z planów (na szczęście?) nic nie wyszło i powstała mieszanka klasyczna – gitarowa, rytmiczna i zarazem niezwykle ciepła.
Od pierwszych dźwięków wiadomo czyj instrument wprowadza nas w klimat całości – to gitara Erlanda. Koledzy doskonale mu pomagają, razem tworzą niepowtarzalną atmosferę muzycznej „klasztorności”. Fantastyczne wyczucie perkusji, bas „pozbawiony kompleksów” i spokojny głos wokalisty – ascetyczne trio i prostota jako motyw przewodni. Na „Dreams” nie ma lirycznych historii, nie ma smyczków i fletów, nie ma emocjonalnych chwytów. W porównaniu z poprzednimi dokonaniami Norwega, choćby z Kings of Convenience, na tym albumie zdecydowanie więcej jest gitarowych improwizacji, muzycznej surowości, mniej niepotrzebnych słów i smutnego romantyzmu.
Ta płyta nie wywołuje dreszczy i nie powoduje przyspieszonego bicia serca, ale… cóż, wbrew pozorom, to „ale” jest pozytywne – intrygujące, zaczepne, pełne energii. Nie będę wymieniać zalet i wad poszczegolnych piosenek, bo w tym przypadku chyba lepiej jest nie rozdzielać, lepiej spojrzeć na całość. A ta kojarzy mi się z magiczną zimową podróżą w przeszłość, podczas której widok za oknem się zmienia, ale pociąg jedzie cały czas przez tę samą krainę – zaśnieżoną, obcą, ale przyjazną i słoneczną. Czasem przyspiesza, czasem zwalnia, czasem się zatrzymuje. Z zamkniętymi oczami i w ciepłym swetrze można odbyć tę podróż na kilka sposobów. Trzeba tylko uruchomić wyobraźnię i przenieść się do świata Erlanda Øye – Piotrusia Pana muzyznej sceny, który nie chce dać się zaszufladkować i nie chce przestać się bawić. Bo niby czemu miałby chcieć dorosnąć? Bon Voyage, everyone! And sweet Dreams!