Muslimgauze
Speaker Of Turkish
[Soleilmoon; 17 lipca 2006]
Zjawisko pośmiertnego wydawania płyt nie jest nowe. Zwyczaj ten ma jednak najczęściej zastosowanie w przypadku postaci o światowej sławie i ugruntowanej pozycji na tzw. rynku (czytaj: wolumenie sprzedaży liczonym w milionach sztuk i zyskach z tej sprzedaży liczonej w milionów setkach lub dziesiątkach). Dzięki temu możemy się cieszyć niepublikowanymi nagraniami Nirvany, dwudziestą-którąś wersją the best of The Beatles i pozagrobowymi duetami 2Paca (fuj) czy Freddiego Mercury’ego. Nie dają o sobie zapomnieć, ale dają zarobić.
Gdzieś na boku, w cieniu „zaskakujących” premier określanych zwrotami z dużą ilością wykrzykników na światło dzienne wychodzą kolejne pozycje sygnowane pseudonimem Muslimgauze. Ukrywający się za nim Bryn Jones zmarł osiem lat temu, lecz od tego czasu jego dyskografia wzbogaciła się o kilkanaście pozycji. Sporo? Chyba nie, jeśli weźmie się pod uwagę, iż łącznie liczy ona ich sto kilkadziesiąt (błogosławiony kto zliczy je dokładnie, albowiem on brakujące w swojej kolekcji znać będzie). Co więcej, w odróżnieniu od wydawnictw osobistości wspomnianych na początku pozostawił po sobie mnóstwo materiału niepublikowanego, w związku z czym nie mamy do czynienia z płytami typu „najlepsze plus dwie nowe z początku kariery (nie wydane wcześniej bo nawet wówczas były na to za słabe)”, lecz z pełnowartościowymi albumami.
Wydana w 2006 roku płyta numer sto kilkadziesiąt plus jeden w dorobku Muslimgauze była pierwszą od ponad dwóch lat zawierającą w całości materiał dotąd niepublikowany (inne były zazwyczaj swego rodzaju reedycjami – najczęściej zawierającymi wersje alternatywne, których Jones zawsze tworzył bez liku). Od pierwszych dźwięków czuć, że obok tego albumu nie da się przejść obojętnie. „Good Muslim” zaczyna się jakby agresywnie, lecz tajemniczy klimat filmu szpiegowskiego ani na chwilę nie jest porzucany na rzecz wycieczek w bardziej taneczne rejony, a ataki syntetycznych bębnów tylko podsycają aurę niepewności. Utwór numer dwa otwiera liryczną część albumu złożoną z trzech nagrań trwających ponad szesnaście minut każde. Jest dużo spokojniej niż w pierwszej kompozycji. Głębokie basowe podkłady jakby niedbale obłożone urywanymi samplami arabskich instrumentów i delikatnie wybijanym rytmem prowadzą wąskimi uliczkami bliskowschodniej metropolii na piaszczyste pustkowia. „Turkish Speaker” to stonowany electro-breakbeat okraszony typowymi dla Muslimgauze samplami przesterowanych bębnów wdzierających się w rytm to z lewej, to z prawej strony i fletu. Sunie spokojnie snując historię opowiadaną głosami wplecionymi w tło. Kolejny kawałek to przede wszystkim tabla wspierana przez coraz intensywniej wybrzmiewające bębny. Senny wydaje się być jednak tylko chwilowo, gdyż im dalej tym częściej ta konstrukcja rozrywana jest przez noise’owe wstawki.
Przedostatni utwór stanowi alternatywne ujęcie pierwszej ścieżki – posunięcie typowe dla Muslimgauze. W odróżnieniu od wersji otwierającej płytę tu nie mamy już ani chwili wytchnienia od zagęszczonego rytmu. Sporo echa i pogłosu nałożonego na liczne sample i znowu dużo przesterowanych bębnów tworzą duszną atmosferę spoconego miasta przygotowującego się do powstania. Dźwiękowa intifada. Ostatni utwór ma zupełnie inny charakter i w ogóle zdaje się nie pasować do poprzednich. Jest jednak zdecydowanie najlepszy z zebranych na tym albumie. Dostojnej linii basu towarzyszy jedynie skromna pętla tabli czasami puszczana wspak, czasami grana trochę głośniej lub ciszej, urywana lub na ułamek sekundy przesterowana do granic słuchalności tworząc soniczne erupcje na prostej kompozycji. Wraz z delikatnym szmerem starej płyty winylowej przenoszą nas w zadymiony haszyszem harem perskiego szacha.
Płyta trwa blisko 74 minuty, lecz ani przez chwilę nie powstaje uczucie dłużyzn. Mimo bardzo długich a zarazem minimalistycznych kompozycji opartych na licznych repetycjach nie nudzi się ani na chwilę dzięki wspaniale budowanej atmosferze. Doskonała pozycja na wieczorną wyprawę w turystycznie dziewicze obszary krajów arabskich.