Tom Waits
Orphans: Bawlers, Brawlers and Bastards
[ANTI-; 5 grudnia 2006]
Na Screenagers z braku laku odgrywam rolę waitsologa. Większość znanych mi fanów Toma bardzo sobie ceni jego ostatnie nagrania, doprowadzając swoje uwielbienie do pewnego fanatyzmu. Pozostaję w mniejszości dość sceptycznej wobec dzieł z XXI wieku tego blisko sześćdziesięcioletniego artysty. Tak też podszedłem do albumu „Orphans: Brawlers, Bawlers & Bastards”. Sama natura wydawnictwa wywołuje zamęt: trzypłytowa kompilacja, zawierająca 54 utwory, z czego 30 premierowych. Obok siebie zestawił piosenki nowe, stare, własnego autorstwa, covery i wykonania słynnych standardów. Czy to już chlubny przykład dobrego, emeryckiego składaka, kiedy nie mamy wątpliwości, że jego autor nie chce nas okraść? Czy raczej faktycznie przemyślana, świetnie skomponowana „nowa” propozycja?
Odpowiedź na to pytanie pozwoliłaby na ustawienie sobie recenzji. Pozytywna na pierwsze, zmusza do próby podjęcia rekapitulacji, przeformułowania dotychczasowych tez o dorobku mistrza i jego pozycji. Z kolei zgoda na drugi punkt widzenia, każe potraktować tak obszerne wydawnictwo jako jedność, skonfrontować jego wartość z największymi dziełami, z ostatnimi płytami, z całym rokiem ubieglym. Wydaje się, że „Orphans” jest próbą połączenia obu pomysłów.
Pierwszy album jest najtrudniejszy do przebrnięcia, najcięższy. Zanurzony w bluesie (od Muddy’ego Watersa poprzez Stonesów do Ramones (!)) jawi się jako najdalszy od przeciętnego gustu Europejczyka. Przyciąga uwagę, zmusza do refleksji, ale w wiekszości czaruje wdziękiem dziewiętnastowiecznego opisu etnograficznego. Być może fascynujące jest zmierzenie się z prymitywnym dziedzictwem ludzkości, ale po piętnastu stronach chce się spać. Tutaj strony przeliczcie na minuty. Od totalnego uśpienia „Brawlers” ratuje „Road To Piecie” – premierowa, śliczna, typowo waitsowska narracja o dość rozkosznym politycznym zabarwieniu.
Once Kissinger said "we have no friends, America only has interests"
Now our president wants to be seen as a hero and he's hungry for re-election
But Bush is reluctant to risk his future in the fear of his political failures
So he plays chess at his desk and poses for the press 10,000 miles from the road to peace
Porusza też rzewne „Sea of Love” – odkopany po 20 latach cover, pochodzacy z filmu o tym samym tytule.
Drugi album we wkładce opisany został jako „ballady o smutku na końcu drogi oprawione przez czułe piosenki o niewinności i nadziei”. I właściwie sam opis wszystko wyjaśnia. Czy zaczepione w tradycji country czy uprawianej przez Waitsa od 35 lat piosenki barowej, „Bawlers” okazuje się kontynuatorką piosenkowej części znakomitej „Alice”. Wspaniały, w pełnym znaczeniu tego słowa, „Never Let Go” staje się niemal highlightem całego zestawu. Na przód wychyla się akordeon, ale posłuchajcie tej melodii pianina ukrytej pod spodem. Nie czepiając się, piękna płyta, także po trochu summa tej strony twórczości Waitsa.
I wreszcie jest i trójka. „Bastards” i wiadomo już o co chodzi. Tutaj Waits jest kreatywnym, wolnym artystą. „Boundaries are illusion” – chciałoby się powiedzieć. Całość tego szaleństwa zaczyna sie „What Keeps Mankind Alive” spółki Brecht/Weill. Potem fragment czytany, następnie złowroga pieśń bliska „Komiennezuspadt”, ale też pokracznym formom zawartym na trylogii z lat 80. „Heigh Ho”, bo o niej mowa, nie jest jego, ale co z tego, skoro tylko on potrafi wyczarować atmosferę silnie podejrzanej trupy cyrkowej, która w swoich pogańskich obrzędach posunęła się trochę za daleko. Tu zacierają się już wszystkie granice pomiędzy tym co Waitsa, a tym co Bukowskiego czy Kerouaca. Waits nie stroni od melodeklamacji, od bluesa, od powykręcanej szanty „Two Sisters” (a przecież pisał to trzeźwy, jak to zrobił to jego tajemnica), od instrumentali jak „Redrum”. Muzyk wije się jak szczekający wąż, ukazując siebie w zupełnie szalonej formie. Puśćcie sobie ten album w nocy, przy „Army of Ants” w półśnie ujrzycie siebie leżących pośród hordy mrówek. Płyta porażająca, największa obietnica co do dalszej twórczości, jaką od dwudziestu lat dał Waits. W wieku 57 lat!
I w tej chwili Tom może wszystko, bo to udowodnił sobie i nam. Którą drogą pójdzie? Czy „Bastards”, jakbym sobie życzył? Nie wiadomo, ale wiadomo tyle, że wyrokowanie w tej kwestii to wróżenie z fusów. Choć to okropny frazes, ocena w przypadku „Orphans” jest naprawdę drugorzędna. Album jak „Smile” Wilsona wymyka się z porządku rzeczy roku 2006 i jakkolwiek go oceniać, okazuje się być godny najwyższego szacunku.