Ocena: 6

Robyn Hitchcock & The Venus 3

Ole! Tarantula

Okładka Robyn Hitchcock & The Venus 3 - Ole! Tarantula

[Yep Roc; 3 października 2006]

Robyn Hitchcock do juniorów nie należy, ba, piąty krzyżyk odnotował już trzy lata temu, w tym roku stuknęły trzy dychy od momentu powołania The Soft Boys, a nasz bohater płyt, w których maczał palce ma niewiele mniej niż siwych włosów na łbie. O proto-college-rockowym klasyku „Underwater Moonlight” wypowiedzieliśmy się już przy okazji zestawienia lat osiemdziesiątych. Ostatnie ćwierć wieku upłynęło Hitchcockowi w najróżniejszych konfiguracjach współpracowników – nagrywał zupełnie solo, z The Egyptians, reaktywował też na jeden album swoją macierzystą kapelę. Po okresie raczej podziemnym, naznaczonym jednak serią przesolidnych wydawnictw w latach 1984-86 (można polecić ekscentryczną, kameralną folk-psychodelię „I Often Dream Of Trains” czy przystępniejszego Hitchcocka w wydaniu zespołowym na „Fegmania!”), pod koniec lat osiemdziesiątych poszedł na współpracę z amerykańskimi majorsami i zanotował pewien sukces, wliczając rotację przez MTV takich numerów jak „Madonna And The Wasps” i „Balloon Man”. Niezależnie jednak od tego, z jakim obliczem Hitchcocka przyjdzie nam się zapoznać, to ciągle on i jego styl. Znaczy i jego i nie jego. Niby tekstowo ten przewrotny, stuprocentowo angielski humor jest ciężki do podrobienia, ale muzycznie? Widzicie, facet od zawsze miał fioła na punkcie bardziej narkotycznych The Beatles, The Byrds, Dylana, a przede wszystkim Syda Barretta (i nic dziwnego, w końcu obaj pochodzą z Cambridge, więc wychowywali się w tych samych miejscach i zbierali te same grzyby). Do tego urodził się z psychodelią w głosie. On nie tyle nie chce, co nie bardzo jest w stanie nagrywać cokolwiek innego.

No, tu się pan troszkę zagalopował. Na obecnym etapie Hitchcock skumał się z Peterem Buckiem (trzeba przedstawiać?) i dwójką sidemanów R.E.M., Scottem McCaugheyem i Billem Rieflinem. Efektem jest longplay „Ole! Tarantula”, przyprawiony przez tę trójkę wyraźnie po amerykańsku. Rdzeń płyty to piętnaście środkowych minut – od „Belltown Rumble” po „Briggs” – i tutaj właśnie pojawia się charakterystyczny klimacik stosunkowo współczesnego country-rocka. Chwilami zespół (bo tak należy o nich mówić na potrzeby tej płyty) niebezpiecznie zbliża się do rejonów przynudzania w guście solowego Marka Knopflera, na szczęście wokalna charyzma Hitchcocka zatrzymuje kawałki w połowie drogi. Wątpliwości nie wzbudza za to jakże udany otwieracz „Adventure Rocket Ship” – szybki numer o potencjale singlowym przypominający nieco świetne „Egyptian Cream”. Robyn zaciąga jak za najlepszych lat, kawałek ma nas czym zaczepić, jest radość. Niezłą passę utrzymują też dwa następujące po nim, co warto zauważyć. Ciekawostką jest „Cause It’s Love”, indeks ósmy, podpisany nazwiskami Hitchcock/Partridge. Ręka lidera XTC jest tu średnio słyszalna (wyobrażam sobie, że takie kawałki to on do śniadania jedną ręką pisze, drugą miesza kakao), natomiast wiedząc o planowanej współpracy obu osobistości można podejrzewać, że co lepszych rzeczy sobie oszczędzili. Jeszcze tylko rzężący, okraszony efektowną oprawą gitarową „The Authority Box” z wyrazistym wersem fuck me baby, I’m a trolley bus i „Ole! Tarantula” wygasa nastrojowym, ładnym „NY Doll”. Album nie może być żadnym wielkim wydarzeniem, potwierdza po prostu to, o czym doskonale wiedzieliśmy. Hitchcock to instytucja od lat przyklepująca swoją pozycję, w tym roku klepnięcie należy do mocniejszych.

Kuba Ambrożewski (14 grudnia 2006)

Oceny

Kasia Wolanin: 6/10
Kuba Ambrożewski: 6/10
Średnia z 3 ocen: 5,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także