Howling Bells
Howling Bells
[Bella Union; 13 czerwca 2006]
Cześć, mogę się na chwilę przysiąść? Michał jestem. A ty? Juanita, ładnie. Rzadkie imię.
Właściwie to chciałem z tobą pogadać od momentu, w którym odpaliłem sobie wasz debiut. Było to przesłuchanie-niespodzianka, bo szczerze mówiąc, nie czekałem na ten album. Proste: nie słyszałem o was wcześniej. Może to i lepiej, bo gdyby ktoś mi polecił zespół o nazwie Howling Bells, to bym się lekko ubawił. Szkoda, że nie Howling Balls, co nie. A o tym, że dostaliście dziewięć na dziesięć w jakimś NME, też dowiedziałem się później - i dobrze, bo zupełnie mi to nie imponuje; polegam wyłącznie na własnych opiniach.
No, ale muszę pogratulować. Dawno nie słuchało mi się albumu tak lekko już w pierwszym podejściu. Każdy utwór przynajmniej raz jakoś mnie zahaczył. Prawda, użyliście do tego haków prostej konstrukcji, w dodatku każdy jest na licencji, jeśli wiesz co chcę powiedzieć. Nie wiesz? Kobieca przekora. Wiesz.
Zobacz: nawet jeśli położę na to, że w wirtualnie każdej recenzji waszej płyty mówi się o PJ Harvey - to i tak JA JUŻ TO GDZIEŚ SŁYSZAŁEM. Na przykład „Low Happening” to będzie czyste Garbage z okresu debiutu, a w „Broken Bones”, szczególnie na wysokości refrenu, sporo zbierasz od Leslie Feist. Czasem, najbardziej ewidentnie w „The Night is Young” przechodzisz w taki egzaltowany falsecik a la Tori, u, jak ja jej nie lubię. Ale najczęściej, jak cię słucham na tym self-titled, przychodzi mi do głowy Poe (która też się zresztą wokalnie nurza po uszy w patentach Polly Jean) - weź „Wishing Star”.
Nie nudzę Cię przypadkiem?
A jak Ladytron usłyszeli ten wasz rozmemłany „Velvet Girl”, to się musieli całkiem przyjemnie zestresować, bo to byłby jeden z najlepszych numerów na ich ostatniej płycie. Z tym że wy jesteście tak cholernie mroczni, gitarowi i serio, tak ostentacyjnie i konsekwentnie, że sama ta postawa wam przeszkodzi w osiągnięciu statusu będącego choćby ich udziałem. I pieprzyć to jakie piosenki piszecie, przykro mi. Każdy krytyk sztuki poważa Ladytron, wy nie macie na to szans. Dlatego że, i mimo to, polubią was głównie smutni licealiści. NA BANKS, he he. I będą się ciąć przy „A Ballad for the Bleeding”. Krótko mówiąc, przydałoby się wam albo trochę więcej dystansu, albo trochę więcej charakteru.
Kurde, nie rób takiej miny, bo się rozpłaczę. Przecież zaraz was pochwalę. Zaraz, to znaczy jeszcze nie teraz.
Bo widzisz, sound macie lekko niezdecydowany. Raz rozmyte, niepokończone są te dźwięki, nawet jak idziecie ostro do przodu, jak w „Wishing Stone”, a innym razem stawiacie akordy blokami, marszowo, jak w „Blessed Night”. Według mnie bardziej wam do twarzy w tym pierwszym ubraniu. Ten typ od Coldplay, co was produkował, nie zdawał sobie z tego sprawy? Kretyn. Dobrze, że przynajmniej nie próbował zrobić z was ksero swojego największego i pewnie jedynego życiowego sukcesu, stawiając raczej nostalgiczny pomnik rockowemu obliczu 4AD: Throwing Muses, Belly, Breeders, te sprawy. Chociaż gitka w lewym kanale „Setting Sun” może sugerować, że zaraz wejdzie Chris Martin i będzie wzruszał.
Przepraszam, że jestem taki szczery, ale w sumie to wam dobrze zrobi, skromność trzeba ciężko wypracowywać każdego dnia, nie? Przyda się wam, bo gracie w sumie zajebiście i masa ludzi na pewno wam to mówi, i ma rację. Weźmy twój wokal - trudno nie docenić tej swobody i tego dziewczęcego uroku. Wypadasz tak niewinnie, że aż złowrogo. Melodie wymyślasz sprawnie, żadna miazga, ale przyzwoite. Trochę trudno je zapamiętać i ponucić przy goleniu czegokolwiek, ale nie pozostawiają wrażenia naiwnego prostactwa ani wysilonej kombinacji. Co dalej? Nie boicie się mniej używanych podziałów, na przykład w „The Bell Hit” piłujecie sobie walczyka, w „Broken Bones” jedziecie ładnie triolami; a w jednym z lepszych na płycie „In the Woods” akcentujecie każdą ćwiarę w takcie, cztery razy stopa albo cztery razy werbel, zero backbeatu. Ciekawe ruchy. I harmonicznie, mimo używania złotych patentów, jakże skutecznych niemniej oczywistych, też się nieraz dzieje - te dwie gitary w intro „Across the Avenue” wcale elegancko się rozjeżdżają, a w „Setting Sun” świetny był pomysł, żeby bas w zwrotkach grał ci jakby linię drugiego głosu. Mistrz. Tylko czy trzeba było w refrenie spieprzyć wszystko stawiając taką ordynarną ścianę z gitar? Ja wiem, że tu potrzebny był nagły wzrost dynamiki, ale rozwiązaliście to jak jakieś, nie obraź się, Evanescence. Przepraszam cię na chwilę, muszę iść do kibla. Och, sorry. Do toalety.
.
.
.
.
.
Poszła sobie? Nie no, nie znowu. Nie zdążyłem nawet postawić jej drinka. Było raz ryj krótko trzymać i się nie uzewnętrzniać. Metoda na recenzenta, cholera.