The Sounds
Dying To Say This To You
[Scratchie; 21 marca 2006]
No nie, znowu Szwedzi! No nie, znowu zdolni Szwedzi! O, przepraszam, ten drugi wykrzyknik dotyczył innej płyty, chociaż firmowanej tą samą nazwą. Jakieś trzy lata temu załoga Dźwięków sprzedała Europie i światu kapitalną rockandrollową wariację na temat przebojów Kim Wilde pod znaczącym tytułem „Livin’ In America”. Było przy tej okazji mnóstwo śmiechu i zabawy, bo młodziaki sprytnie bawiąc się konwencją popowego kiczu z lat 80. stworzyli bezbłędny zestaw na „alternatywne dansingi”. Niestety, nadeszła chwila prawdy w postaci płyty nr 2 i nastąpiło całkowite obnażenie. Lub obrażenie, jeśli wolicie. Ja, jako zapalony fan „Livin” In America”, czuję się jakbym dostał mokrą ścierką w pysk.
„Dying To Say This To You” jest płytą tak kiepską, że właściwie na tym powinno się zakończyć pisanie o niej. Pewnie jednak znajdzie się ktoś, kto zażąda uzasadnienia tej opinii. Proszę bardzo. Po pierwsze: kompozytorska niemoc. Wszystkie piosenki zbudowane są tak samo, tak samo banalnie; do tego nieudolnie symulują przeboje. Po drugie: brzmienie. Dokładna kopia tego, co słyszeliśmy na debiucie, z tym, że na „Livin’ In America” mieliśmy jeszcze do czynienia ze stylizacją na rock’n’roll („Hit Me”), a nawet punk („Riot”). Na drugiej płycie The Sounds nie silą się na żadne skoki w bok. Jadą równo przystrzyżeni. Zero niepokorności. Po trzecie: klimat. A właściwie jego brak. Na „jedynce” wyczuwało się dystans muzyków do własnej twórczości, co sprawiało, że łykało się te wszystkie kiczowate smaczki, obciachowe klawisze i „ruszkuperkiem” rytmy jak kaszkę na mleku. „Dying To Say This To You” jest płytą serio, czego dowodzi obrzydliwie wręcz patetyczna ballada „Night After Night”. I tu jest chyba cały pies pogrzebany. Pozostałe nagrania brzmią jak kolejne odcinki tego samego nudnego serialu. Płyta trwająca 35 minut, która nudzi, to chyba wystarczająca antyrekomendacja. Z dziesięciu nagrań mogę wyróżnić tylko dwa: „Tony The Beat”, który otwarcie flirtuje z brzmieniem oldskulowej dyskoteki i niesie odrobinę energii znanej z „Livin’ In America”, oraz „Don’t Want To Hurt You”. Fakt, że brzmi to jak polski pop z roku 1987, ale niech będzie, można się trochę pobujać. Reszta to nic niewarty chłam. Albo crap, jak mawiają komputerowcy.