Seafood
Paper Crown King
[Cooking Vinyl; 4 wrzesnia 2006]
Już od dobrych paru lat Seafood okupują peryferie, nic więc dziwnego, że wydany dwa lata temu „As The Cry Flows” przeszedł właściwie bez echa. Nic bardziej niesprawiedliwego, choć sami w chwili recenzji nie zdawaliśmy sobie do końca sprawy z długofalowego magnetyzmu krążka. Z całą pewnością dla niektórych z nas „As The Cry Flows” pozostaje najczęściej odkurzaną płytą 2004, a „Sleepover”, „Kicking The Walls”, czy „Heat Walks Against Me” małymi perełkami. Wszystko dzięki niespodziewanemu wówczas stylistycznemu fikołkowi. Kiedy po kilku latach kultywowania koncepcji lekko przyprawionych dysonansem trzyminutowych piosenek zespół postanowił coś zmienić, chwilę później pospieszyły typowe dla muzykujących trzydziestolatków objawy: country i folk. Uciekając od londyńskiego zgiełku grupa zaszyła się w chacie na odludziu przemyciwszy do studio m.in kopię brytyjskiego musicalu-horroru „Wickerman” z 1973 (zamykający „Willow Song” znajduje się na jego ścieżce dźwiękowej). Efekt ewolucji był imponujący: gdyby nie singlowe „Good Reason” trudno byłoby nawet zidentyfikować twórcę płyty. Formacji udało się jednak trochę więcej. Albumy Seafood stanowiły podówczas mniej lub bardziej luźne zbiory kawałków z okresu, a samą kapelę cieszyło najwyraźniej to, że może je w ogóle wydawać. Na „As The Cry Flows” po raz pierwszy zapanowała myśl przewodnia, a suma poszczególnych składników dała więcej niż każdy z nich z osobna. Jak tłumaczył nam kiedyś w wywiadzie dzisiejszy ex-basista Kevin Hendrick, celem było nagranie płyty drogi, zróżnicowanej i eklektycznej, ale jednocześnie wewnętrznie związanej celem podróży. I miał rację. Nawet jeśli z „As The Cry Flows” nie dotarliśmy do celu, to z całą pewnością byliśmy w drodze.
Problem w tym, że zespół zdecydował się nas zawrócić. Być może to rotacje personalne (odejście Hendricka), być może brak szerszego oddźwięku na poprzedni album (chodzi zarówno o publikę jak i krytyków), a może jego chłodne przyjęcie przez dotychczasowych fanów. Seafood mogli się przestraszyć i w efekcie ponownie stali się zespołem dla osiemnastolatków. Powróciły przestery, zespół znów jest rockowy. „Paper Crown King” kontynuuje tradycję wcześniejszych „Surviving The Quiet” czy „When Do We Start Fighting”, będąc wyłącznie nośnikiem poszczególnych kompozycji, jako album średnio się klei. I byłby to wystarczający powód by zrugać najnowszą propozycję londyńczyków, gdyby nie fakt, że dane im było w międzyczasie dojrzeć. Tak, bez dwóch zdań, nawet jeśli krok w tył nie przynosi nic dobrego, postęp na poziomie kompozytorskim jest widoczny. Nowe utwory są dłuższe niż dotychczas, potrafią nieoczekiwanie zaskoczyć zwrotem akcji („Disappear”), dawkują napięcie („Time & Tides”), imponują kontrastem cicho-głośno („I Will Talk”). „Between The Noise Pt. 2” startuje niczym Sonic Youth, by po chwili przyjąć postać wielowątkowego, gitarowego dialogu. Pełniący funkcję albumowego „Good Reason”, kozacki do szpiku dźwięku „Little Pieces” przypomina dlaczego tak bardzo lubimy przeciągany, zakatarzony tembr Davida Line’a. Precyzyjna jak łódzka szwaczka sekcja Caroline Banks wznosi „Last Outpost” na nowe dla nich rejony, ale to i tak mało znaczące przy jego REfrenie przez duże RE. Rzadko zdarza się, by zelektryfikowanie istniejącej uprzednio wersji akustycznej (utwór wcześniej był b-sidem) zakończyło się sukcesem, tym bardziej szacunek dla Seafood. Nawet jeśli od nagrania płyty dziewiątkowej wolą powrót do młodzieżowej rockerki, nie należy ich winić, może chcą wychowywać młodzież. Tylko żeby to było ostatni raz.