Grizzly Bear
Yellow House
[Warp; 6 września 2006]
„Yellow House” to dobry album. Przynajmniej z kilku powodów to dobry album. A z powodu paru innych to nic więcej niż dobry album, ale zapamiętajcie, że to naprawdę dobry album.
Ten Brooklyn-based band (zawsze chciałem to napisać) zadebiutował dwa lata temu lo-fi płytą „Horn of Plenty”, przyjętą z umiarkowanym zainteresowaniem. Nowa jest niejakim wydarzeniem pośród morza innych wydarzeń, ale recenzenci mają ewidentny problem – to jak to, co, ocenić ich wysoko czy średnio czy co jeszcze innego im dać? Wyciągnąć średniej nie wypada, a przecież płyta sięga momentami poziomu siermiężnego, nudnawego rocka z kredensu z pokoju jadalnego, lecz też niekiedy frapuje, a to już coś. Gdy siana dali sobie w tym rocku giganci poszukującego popu, czyli Animal Collective, to oni nagrali najciekawszy obok Flaming Lips materiał z eksperymentalnego rozdziału testamentu Beach Boysów.
Co tak się podoba? Na „Lullabye” Edward Droste z kumplami częstują nas kosmicznym klimatem Floydów gdzieś z okolic „Meddle”, jednocześnie wprzęgając wilsonowskie harmonie wokalne. A utwór zaczyna się przecież melodią-młodszą siostrą „She’s Leaving Home”. Niepostrzeżenie wyswobadza się z kajdan, by przemienić się w dużo bardziej free kompozycję opartą na szkielecie gitarowej progresji. To pierwszy moment, gdzie Grizzly Bear skaczą nieco wyżej. Drugi wielki moment to „Central and Remote”, swobodnie wychodzące jedna z drugiej melodie, ucieleśnione przez tak naturalne harmonie wokalne, że wydaje się, że nawet oddychanie nie może być łatwiejsze. Zdumiewa i zastanawia – czy stać ich tylko na kilkanaście takich sekund, czy i oni doczekają się choćby swojego „Winter Song” (o „Sung Tongs” czy tym bardziej „Spirit They’re Gone Spirit They’ve Vanished” nie śmiem mówić). Trzecim błyskiem jest wielopłaszczyznowa „Marla” z wprost przepięknymi partiami skrzypcowymi. I to są właśnie fragmenty, w których słychać muzykę z najwyższej tegorocznej półki, rzeczywiście muzykę przyszłości.
Byłaby wybitna EP-ka, jak to się niegdyś mówiło komentując poczynania zespołu, który zagracał cenną przestrzeń CD, a jest album pełen solidnej konsystencji. Jest „Plans” wykonane według dobrych wzorców Elephant 6, a konkretnie Circulatory System – odejmując ich szaleństwo, będąc gdzieś w drodze między „Inside Blasts” a „How Long?”, skutecznie przywołuje atmosferę ichniejszego self-titled. „Knife” wędruje w stronę zapomnianego już po roku debiutu Engineers, a melodia „On A Neck, On A Split” spodoba się fanom Clap Your Hands Say Yeah.
Ot, byłoby na tyle, żegnam się z państwem, pamiętajcie: to dobry album, sześć to dobra ocena, nie mam do płyty pretensji, lubię ją i tulę, jest ona moją kamaradką – koleżanką po czesku.
Komentarze
[30 stycznia 2019]
[6 maja 2013]
[1 maja 2013]
[25 czerwca 2012]
10/10
[10 stycznia 2010]