The Rapture
Pieces Of The People We Love
[Vertigo; 11 września 2006]
Zespół nagrywa wspaniałą pierwszą płytę, by na następnej ponieść spektakularną porażkę. Ile razy słyszeliście już tę historię? Myślę, że można by stworzyć osobne zestawienie pt. "największe rozczarowanie po rewelacyjnym debiucie". Na mojej liście pierwsze miejsce zajęłaby pewnie Mars Volta, ze swoim niestrawnym, artystowskim "Frances The Mute". Jej przypadek stanowi jednak całkowite przeciwieństwo The Rapture. O ile bowiem Cedric z Omarem przegrali, gdyż zbyt szybko uwierzyli, że są "King Crimson naszych czasów", o tyle członkowie dance-punkowego kwartetu z Nowego Jorku zapomnieli, że byli (są?) kimś więcej niż tylko popiskującymi gwiazdkami muzyki młodzieżowej. Bardzo często zdarza się, że na drugiej płycie zespoły starają się udowodnić swoją progresywność, czego efektem jest pretensjonalne, pseudoalternatywne "dzieło". Nowemu albumowi the Rapture nie można postawić tego zarzutu, najgorsza na nim jest bowiem - paradoksalnie - bezpretensjonalność. Twórcy "Echoes" (chyba to określenie przylgnie już do nich na wieki) czują się bowiem świetnie i nie mają zamiaru nikomu, a szczególnie sobie samym, niczego udowadniać.
Jeśli liczyliście na jakieś oznaki artystycznego rozwoju The Rapture, ta płyta musi was zaboleć. Zaboli również, jeśli spodziewaliście się chociażby przyzwoitej kontynuacji "Echoes". Na "Pieces Of The People We Love" nowości brak, a stare dobre patenty są jakościowo nieporównanie słabsze. Do tego dochodzi jeszcze produkcja, która drapieżność debiutu sprowadza do przeciętnego poziomu gitarowego indie-popu. The Rapture przypominają dzikie zwierzę, które samo się oswoiło i zbudowało sobie "dance-rockową" (bo już na pewno nie punkową) klatkę. Na nowej płycie można, co prawda, znaleźć jakieś "cząstki zespołu, który kochaliśmy", ale jest ich naprawdę mało. Singlowy "Get Myself Into It" ma naprawdę fajną zwrotkę, która, niestety, jest zapowiedzią nijakiego refrenu. "Callin Me" to chyba jedyny utwór, który może, pod względem emocji, rywalizować z wymiataczami takimi jak "Killing". Niestety urywa się w chwili, która wydawała się zapowiedzią czegoś więcej, pozostawiając słuchacza w stanie mocno niedopieszczonym. Praktycznie jedynym bezdyskusyjnie dobrym utworem jest "The Sound" - solidny, energetyczny kawałek, inteligentnie poprowadzony od rockowej zwrotki przez uspokajający rozmyty bridge do noisowego, mocnego finału. Na koniec muzycy postanowili zostawić jeszcze "Live in Sunshine" - nawet przyjemną electro-popową kołysankę. Jeśli chodzi o pozostałe piosenki, to nie będę wdawał się w ich bardziej szczegółową analizę, by nie rozwijać w sobie pierwiastka sadystycznego. Momentami The Rapture zbliżają się bowiem do autoparodii. To zadziwiające, że zespół, który oczarował różnorodnością debiutanckiego materiału, teraz większość piosenek zaaranżował wyjątkowo schematycznie. Dominują "nibytaneczne", drażniące monotonią rytmy, po których powierzchni plączą się bez celu gitarowe i klawiszowe zagrywki. Cóż, pożyczając świetny neologizm od Witkacego, trzeba ze smutkiem stwierdzić, że panowie się wypsztykali.