Beirut
Gulag Orkestar
[Ba Da Bing!; 9 maja 2006]
To nie taka częsta sytuacja, żeby młoda osoba narobiła tyle szumu na muzycznych portalach świata (pomijam oczywiście Amy Diamond i inne słit-wynalazki jej pokroju). Chodzi o Zacha Condona, lidera formacji Beirut. Formacji, projektu – nie wiem do końca jak to nazwać, bo niby Zach odwala tam największą robotę, ale współpracuje z Jeremym Barnesem (ex-Neutral Milk Hotel!) i Heather Trost (z Barnesem właśnie wydała płytę z cygańskim post-rockiem). Być może Zach miał problemy w szkole (wiadomo – nazwisko), albo po prostu mu się nudziło. Skończyło się tak, że porzucił zacne zdobywanie wiedzy i przez kilka lat włóczył się po Europie Wschodniej. Cholera, niezła historia – nastolatek ucieka z domu, rzuca szkołę, odświeża topos homo viator i zbiera muzyczne doświadczenia gdzieś w obcym, biednym świecie. Historia kończy się (i generalnie zaczyna) tak, że jako dziewiętnastolatek postanawia wydać płytę, która wypina się na stylistykę wszystkich tych jego równolatków, którzy po piwnicach grają college albo punk-pop. Inspirowane muzyką klezmerską, cygańską, w każdym razie – wschodnią, „Gulag Orkestar” sprawiło, że Condon wdepnął po kostki w świat indie-podniety. Singer/songwriterzy, a za takiego uważa się Zacha, to ostatnimi czasy temat modny i mający wielu wyznawców. No, ale Beirut to nie taki znowu zwykły songwriting.
Dźwięki rodem z gułagu, przejmująca, smutna płyta – tak można pomyśleć, kiedy posłucha się otwierającej piosenki. Przytłaczająca ilość instrumentów, które ponoć Condon ujarzmił w jedną noc spędzoną ze wschodnią orkiestrą. Ej, nie ma tutaj śladu gitary! Dla Polaków zachwyt nad Beirut może nie być tak oczywisty, jesteśmy bardziej oswojeni z tego typu muzyką. Nie sposób pominąć „Drinking Songs” Matta Elliotta, na którym podobny temat był przerabiany w kółko, tak jak w kółko można tego krążka było słuchać. Z Beirut tak chyba nie jest. Główna wada to nierównomierny nastrój. Dało się to zrobić wręcz doskonale – rozwinąć klimat pierwszego utworu, snuć opowieść o nieszczęściu i niepokoju panującym w brudnych gułagach, epatować rosyjskim terrorem i makabrą. To oczywiście przeważa, ale mamy i dwie piosenki wręcz wesołkowate. Można powiedzieć – to zamierzone, przecież życie w gułagu bywa także wesołe. Ale przeczytajcie sobie poprzednie zdanie i powiedzcie mi, że nie brzmi dziwacznie.
Niezbyt rozumiem, jak tak naprawdę Condon ma się do tych wszystkich singer/songwriterów. Jeśli słucham Springsteena, to słyszę Springsteena i w tle instrumenty. Kiedy słucham Waitsa, słyszę Waitsa i w tle instrumenty. Tutaj proporcje wokal-instrumenty są rozłożone strasznie równomiernie – w zasadzie przytłaczają te wszystkie werble, akordeony, mandoliny i ukulele, a biadolenie Zacha jest tylko elementem tej układanki. Na tej samej zasadzie można uznać, że Mars Volta to singer/songwriter (fajne by miał imię). Beirut to nie objawienie, tylko solidny trik, który na pewno przykuje słuchacza do siebie w pierwszym zetknięciu. Potem napięcie opada i pod narzutą z tych brudnych wschodnich melodii kryje się pewna kreacja, trochę bez charyzmy i nie taka znowu fajna, jak się wydawało.
Jest problem z oceną, choć „Gulag Orkestar” to z pozoru świetna płyta. Depresyjny Bright Eyes, słodki Stevens i niezrównoważony Banhart – do tego stadka Condon raczej nie dołączy, chociaż teoretycznie nie mam żadnego prawa tak sądzić. Oczywiście, Amerykanie ostro się chłopakiem podniecają i całkiem słusznie. Świeży, a może raczej zreinterpretowany temat, niezłe aranże, dużo instrumentów, naprawdę dobre melodie. Pozornie nic nie pozwala tej płyty skrytykować. A jednak coś czuję, że jeśli pod szyldem Beirut ukażą się kolejne wydawnictwa podobne stylistycznie, będą one raczej gonieniem w piętkę niż nowym horyzontem. Nie wiem skąd to przypuszczenie, ale ta myśl sprawia, że boję się zasnąć, boję się wrócić do domu. Zach nie ma klasy Matta Elliotta, który swoim podejściem do muzyki wschodniej po prostu miażdżył, roz-wa-lał. Jest dobry jako ciekawostka. Z drugiej strony – po co gościa skreślać. Ma jeszcze czas na kolejną trzyletnią podróż, tym razem np. do Afryki, żeby znowu coś nowego odkryć. A może, hm, ja mu tylko zazdroszczę?