Ocena: 6

Bonnie "Prince" Billy

The Letting Go

Okładka Bonnie

[Drag City; 19 września 2006]

“The Letting Go” to kolejny przypadek reprezentanta kategorii lekkopółśredniej, który wskutek międzynarodowego spisku recenzenckiej masonerii wyniesiony został do rangi dokonania wyjątkowego. Rozpowszechniane masowo opinie o nowej drodze, niezwykłym bogactwie aranżacji, czy nawet pojawiające się gdzieniegdzie sugestie, jakoby album ten miał być szczytowym osiągnięciem w karierze Willa Oldhama to ewidentne przykłady semantycznych nadużyć. Zalążki obiecujących pomysłów są tutaj co prawda obecne, ale odnajdywanie ich wśród znanych z wcześniejszych płyt Bonniego momentów monotonnej brzmieniowej surowości może być zajęciem męczącym nawet dla najbardziej cierpliwych.

Na papierze sprawa prezentowała się obiecująco. Album powstawał w Islandii, przy znaczącym współudziale wysoko wykwalifikowanej miejscowej siły roboczej, w tym znanych ze współpracy z Björk Nico Muhlyego i Valgeira Sigurdssona. W roli pomocniczej instytucji dublującej wokal i robiącej chórki ponownie wystąpiła niewiasta – rola Dawn McCarthy na nowym albumie Bonniego jest jednak dużo istotniejsza od wybitnie drugoplanowych występów Marty Slayton na „Master And Everyone”. Wokalistka Faun Fables jest niewątpliwie współodpowiedzialna za kreowanie najbardziej interesujących momentów „The Letting Go”. Jest nim z pewnością „Love Comes To Me”, w którym subtelne wokalizy McCarthy tworzą wraz ze skromnym motywem skrzypiec przytulne, pastelowe tło dla tradycyjnie dramatycznych stwierdzeń Oldhama, (And you call for God, but God is dead) kwitowanych jednak w refrenie zaskakującą, wskazującą na pogodzenie ze światem tytułową konstatacją. „Strange Form Of Life” to drugi najpoważniejszy kandydat do wielokrotnego odtwarzania – zmieniający natężenie gitarowy motyw umiejętnie wzmacnia tutaj siłę oddziaływania prezentowanej na dwa głosy narracji. Początek jest naprawdę niezły, ale niestety z poszukiwaniem pozostałych godnych miana „nowej drogi” kandydatów jest już trochę gorzej. Selekcję na rampie pozyutywnie przechodzi singlowy, atakujący rozbudowaną sekcją smyczkową „Cursed Sleep” oraz „Lay And Love” z nieśmiałym, wywołującym niemal trip-hopowe klimaty bitem. Na tym kończy się jednak w zasadzie obiecywane bogactwo aranży.

Wiele momentów „The Letting Go” wskazuje na to, że Oldham znów przecenił siłę swojej liryki, uznając że obroni się ona na dłuższą metę bez towarzystwa bardziej złożonego muzycznego akompaniamentu. Oczywiście zarówno wrażliwość Bonniego jak i umiejętność znajdowania dla niej werbalnych środków wyrazu po raz kolejny nie podlega żadnej dyskusji, ale po „The Letting Go” spodziewać się można było czegoś więcej niż kolejnego potwierdzenia tej znanej już od dekady prawdy. Tymczasem długie fragmenty tego albumu to minimalistyczne, akustyczne smęty, budzące wątpliwość czy wyprawa do Islandii była sensownym posunięciem, zważywszy na związane z nią ryzyko przeziębienia w surowym północnym klimacie i potencjalną możliwość zniszczenia transportowanych instrumentów muzycznych przez nieostrożnych pracowników lotniska. No bo chyba nawet największy fan Oldhama przyzna, że po to by stworzyć takie kawałki jak „Wai”, „Cold & Wet”. „Big Friday” czy „I Called You Back” mistrz Bonnie nie musiał fatygować się na drugą stronę oceanu.

„The Letting Go” poza rewelacyjnym początkiem nie jest więc zalecanym kompanem do lirycznego jesiennego wieczoru ze słuchawkami na uszach i wyrobami Polmosu Białystok w piersiówce. Z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że ciekawszych konkurentów do tego typu inicjatyw znajduje się na rynku pod dostatkiem.

Maciej Maćkowski (13 października 2006)

Oceny

Paweł Sajewicz: 7/10
Kasia Wolanin: 6/10
Średnia z 6 ocen: 5,83/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także