Early Day Miners
Offshore
[Secretly Canadian; 22 sierpnia 2006]
Z najnowszą płytą Early Day Miners jest problem: z jednej strony to bez wątpienia wyraz dojrzewania zespołu, materiał w każdym calu przemyślany, zaaranżowany i wyprodukowany z wielkim wyczuciem shoegazingowej konwencji. Medal za dojrzałość, konsekwencję i wierność chwalebnym przodkom (My Bloody Valentine, Cocteau Twins, The Church, Low) ma jednak drugą, ciemną stronę; muzycy z uporem uprawiają swój ukochany kawałek ziemi, który arcydziełami już raczej nie obrodzi. Kiedy porównać "Offshore" ze starszym o trzy lata "Jeffesrson At Rest" widać, że Daniel Burton i spółka z coraz większą sprawnością poruszają się w klimatach depresyjnego, szeptanego rocka. Nie próbują jednak w żaden sposób wykroczyć poza aranżacyjne rozwiązania, które przez ostatnie lata uległy spospolitowaniu. Early Day Miners w swoim fachu osiągneli więc niewątpliwe mistrzostwo, ale jest ono mistrzostwem, co najwyżej, drugoligowym.
Jeśli polubiliście "Minersów" za przechodzący od smutku do nadziei wokal Burtona, jeśli tęskniliście za nieco odgrzewanymi leniwymi, melancholijnymi kluskami w stylu otwierającego poprzedni album "Errance", utwory takie jak "Deserter" czy "Sans Revival" powinny przypaść wam do gustu. Trudno nie docenić udanego kompromisu osiągniętego pomiędzy bogactwem środków, a ich wykorzystaniem. W nagrywaniu "Offshore" uczestniczyło aż piętnastu muzyków, na płycie nie ma jednak (poza niezrozumiałym dla mnie zakończeniem) dźwięku, który by nie pasował. Inna sprawa, że nie ma też momentu, który by zaskoczył, wytrącił z równowagi, tchnął w tą elegancką płytę jakieś życie. O ile bowiem największą zaletą "Offshore" jest dojrzała klarowność, o tyle największymi wadami są zachowawczość i nuda. Płyta trwa niecałe 40 minut, z czego niemal połowa to instrumentalne panoramy oparte na przesterowanej gitarze Daniela Burtona. Pierwszy i ostatni utwór to dziewięciominutowe post-rockowe dłużyzny, które mają, co prawda, swój niepodważalny, posępny urok, ale nie są niczym specjalnie odkrywczym i po pierwszych kilku przesłuchaniach zaczynają drażnić przewidywalnością i patosem. Co gorsza "Land Of Pale Saints" oraz "Hymn Beneath The Palisades" są skonstruowane w bardzo podobny sposób (narastający, oparty na kotłach rytm perskusji, monotonny bas, nakładające się na siebie, ekspresyjne, ale bardzo grzeczne brzmieniowo partie gitar). Jedyną różnicą jest kierunek: w pierwszym utworze najpierw jest głośno potem coraz ciszej, w ostatnim odwrotnie. Album doprowadza więc słuchacza do punktu wyjścia - wypływamy w rejs, by dobić do portu, z którego wyruszyliśmy. Oczywiście można o tym koncepcie pisać niestworzone rzeczy - że oto muzycy prowokują do myślenia, że jest to metafora "wiecznego powrotu", niemożliwości ucieczki od siebie, powstania z prochu i w proch się obrócenia... Nie wiem, może właśnie takie były intencje autorów. Mnie jednak ten zakrojony na wielką skalę finał, przede wszystkim zniechęcił do niezłego początku.
Najnowsza płyta "górników" powinna więc nazywać się "Onshore". Wbrew tytułowi Early Day Miners nie oddalili się od dobrze znanego brzegu. Jeśli zamierzają na nim pozostać do końca kariery, to nic specjalnie złego się nie stanie: będą nagrywać mniej lub bardziej przyzwoite płyty, które będą pewnie przyjmowane z umiarkowanym entuzjazmem. Jeśli jednak zaryzykują, zapuszczą się na nieznane wody i nie utoną, to kto wie... Może dopłyną do jakiejś nieznanej wyspy i odkopią tam prawdziwy skarb. Na razie jednak stoją w miejscu - coraz dojrzalsi, coraz mądrzejsi, coraz nudniejsi.
Komentarze
[4 kwietnia 2010]