Tortoise
A Lazarus Taxon
[Thrill Jockey; 22 sierpnia 2006]
Wypadkowa tematyka fotografii zdobiących najnowszy album Tortoise może być traktowana jako odzwierciedlenie aktualnej kondycji tej chicagowskiej grupy. Po długich latach niemal bezbłędnej jazdy, na „It’s All Around You” zespół stracił po raz pierwszy panowanie nad kierownicą, a niedawna, przeprowadzona wspólnie z Willem Oldhamem, niezgrabna próba ratowania sytuacji zakończyła się czołowym uderzeniem w mur. W tych dramatycznych okolicznościach kwintet postanowił najwyraźniej przeczekać kryzys i zająć się chwilowo wspominkami. „A Lazarus Taxon” składa się bowiem z 33 rzadko dostępnych lub niepublikowanych wcześniej utworów zarejestrowanych w najbardziej owocnych momentach kariery najsłynniejszej post-rockowej formacji.
Płyty z tak zwanymi rarytasami nierzadko posiadają wdzięk plastikowego kubła z obierkami po ziemniakach, ale wydawanie w stosunku do „A Lazarus Taxon” apriorycznego, skazującego wyroku byłoby nieostrożnością dużego kalibru. Tortoise to bowiem grupa cierpiących swego czasu na artystyczną hiperaktywność kolesi, którzy w okresie 1994-2001 nie tylko stworzyli pod żółwim szyldem cztery albumy w okolicach dziewiątkowo-dziesiątkowych, ale niczym jurne samce rozpłodowe rozsiewali swój materiał genetyczny po chicagowskich okolicach, angażując się z osobna w szereg zacnych projektów, by wspomnieć tylko o The Sea And Cake czy Isotope 217. W kontekście tego trwającego niemal dekadę pracoholizmu, hasło „album z rarytasami” budziło nadzieję na coś więcej niż wybrakowany towar drugiego sortu.
Nadzieje nie zostały zawiedzione. Zawartość „A Lazarus Taxon” to w dużej mierze frykasy na miarę bananów w sklepach Społem w czasach wczesnego Jaruzelskiego. Materiał silnie spokrewniony z wcześniejszymi albumami przeplata się tu z zupełnie zaskakującymi wycieczkami w niezbadane dotąd przez chicagowską grupę tereny, tworząc konstelację, która powinna skruszyć najbardziej zatwardziałe po rozczarowaniach ostatnich dwóch albumów fanowskie serca. Otwierająca całą kompilację „Gamera” należy do grupy utworów, w której z łatwością odnajdziemy dotychczasowe firmowe zagrania zespołu. Manipulacja przy króciutkim, onirycznym „His Second Story Land” z debiutanckiego LP doprowadziła w tym przypadku do powstania jedenastominutowej, pulsującej krautrockowym groovem wersji, która swodobnie mógłby konkurować o miano czołowego kawałka „The Millions Now Living Will Never Die”. Podobne połączenie uczucia odwiedzania znajomych okolic z przyjemnym powiewem świeżości znajdziemy chociażby w „Source Of Uncertainty” – ta odwołująca się w połączeniu funkującej sekcji i ksylofonu do Liquid Liquid kompozycja, bez kompleksów mogłaby wtopić się w minimalistyczne, surowe otoczenie self-titled. „Madison Area” stanowiący jedną z możliwych odpowiedzi czym inspirowany był barokowy pop późnego Stereolab, mógłby zaś zgłaszać aspiracje do pierwszej piątki najlepszych utworów „TNT”.
Siła „A Lazarus Taxon” polega jednak przede wszystkim na tym, że wyłożone zostały tu na stół zupełnie nowe karty, wśród których nierzadko trafiają się asy. W „Sexual For Elisabeth” tropikalna gęstość rytmu i frywolne wygibasy gitary przenoszą nas w niespotykane dotąd u Tortoise słoneczno-taneczne klimaty, z fenomenalnym zakończeniem brzmiącym niczym „Born Under Punches” w wykonaniu Kraftwerk. Rytmiczne eksploracje McEntire’a sięgają zresztą najróżniejszych rejonów – w „Whitewater” rytm romansuje z hip-hopem, w „Why We Fight” tętni zaś przez chwilę skoczną regularnością, by wpaść za chwilę pod rzeźnicki drum’n’bassowy tasak. Można odnieść wrażenie, że w wachlarzu swych perkusyjnych zagrań McEntire’a nie ma jeszcze tylko blackmetalowej młócki na dwie stopy.
Ale nie tylko on ma tu wiele do powiedzenia, bo „A Lazarus Taxon” to kolejny dowód na to jak zdecentralizowaną i demokratyczną strukturą była chicagowska formacja. Prawdziwymi rodzynkami są „CTA”, czyli zelektryfikowana wersja „Blackbird” autorstwa Johna Herndona i przypisywane Danowi Bitenyowi „Waihopai”, w którym melodyjna, parkerowska gitara z okolic „TNT” atakowana jest zajadle przez wybijający się na niepodległość połamany rytm, uzyskujący brutalnie pełną suwerenność w ostatniej minucie utworu.
Na „A Lazarus Taxon” znaczący jest także udział osób trzecich, a skład tego importowanego towarzystwa jest zaiste doborowy. Nobukazu Takemura podejmuje się niebanalnej obróbki „TNT”, dzieląc ten utwór na dwie pięciominutowe części: wstęp, z mocno uwypuklonym, tanecznym bitem i zakończenie przypominające „Ten Day Interval”. Trochę rozczarowują spece od dźwiękowej dekonstrukcji z Autechre, po których można się było spodziewać nieco większego radykalizmu przy traktowaniu miksowanej materii. Na trzecim dysku, będącym kolekcją remiksów z debiutanckiego albumu pojawiają się interpretacje takich tuzów jak Steve Albini czy Jim O’Rourke, choć prawdziwym hajlajtem jest tu niepublikowany wcześniej remiks Mike’a Watta, który wtapia w „Cornpone Brunch” dodatkowe, soczyste linie basu i w kowerowej wymianie uprzejmości (Tortoise interpetowali na „The Brave And The Bold” utwór „It’s Expected I’m Gone” z repertuaru Minutemen) wypada zdecydowanie lepiej od chicagowskiej formacji.
Rozpiętość stylistyczna łazarskich kawałków jest ogromna – od ambientowo-dubowego „Blue Station”, przez przypominający późny Kraftwerk „Peering”, aż do stricte jazzowych improwizacji w środkowej części „Cliff Dweller Society”, Tortoise po raz kolejny zdają poruszać się swobodnie w każdej estetyce. Dołączone na deser DVD prezentuje pochodzące z najróżniejszych faz kariery grupy koncertowe występy, wśród których szczególnie wyróżnia się zarejestrowany w studio dziecięcego programu „Seneca”, w którym Tortoise grając z playbacku w małpich maskach udowadniają że nieobce jest im absurdalne poczucie humoru.
Jest też kilka słabych momentów i naciśnięcie klawisza skip okazuje się niekiedy koniecznością. Z wymienionych wcześniej utworów spokojnie da się jednak wykroić kilkudziesięciominutowy album w rejonach ósemkowo-dziewiątkowych, a „Gamera”, „Madison Area” czy „Waihiopai” mogłyby znaleźć się na liście 15 najlepszych kawałków zespołu. Być może nowe fanowskie przymierze zawarte z zespołem po „Lazarusie” budowane jest na kruchych wspominkowych fundamentach, być może Tortoise dokumentnie spartolą swój następny studyjny album, być może za jakiś czas znów będziemy na nich biadolić. Ale póki co naprawdę jest się czym cieszyć.