Razorlight
Razorlight
[Mercury; 17 lipca 2006]
Jakkolwiek przechwaliłem debiut Razorlight, do pewnego stopnia podtrzymuję bardzo dobrą opinię na jego temat. Co tu ukrywać, ten zespół miał nosa do przebojów. Na „Up All Night” to była najbardziej melodyjna z garażowych kapel, większość kompozycji nadawała się do radia, te które tam trafiły osiągnęły powszechną popularność. Wkrótce potem Borrell podtrzymał chwalebną u wielu brytyjskich grup tradycję wydawania stand-alone singla po pierwszej płycie, publikując zdradzający epickie ambicje zespołu, niezły „Somewhere Else”. I kiedy wydawało się, że Razorlight jako jedni z nielicznych wyjdą obronną ręką z follow-upowej potyczki z talentem, dopadła ich naczelna choroba dopadająca prędzej czy później wszystkie praktycznie gitarowe gwiazdki ostatnich lat. Obsesja nagrywania albumu wszechczasów, płyty dwudziestolecia, która zmieni wasze życie, a świat na lepsze.
Jedno wszak można im oddać – różnicę między debiutem a jego następcą słychać jak na dłoni. Na „Razorlight” Borrell i koledzy są kapelą popową, zapominając niestety, że wbrew wszelkim pozorom niedostatki u słabej grupy pop wyłażą najszybciej. Tymczasem songwriting pozostał na poziomie garażu. Ledwo ledwo obronią się trzy kompozycje. „In The Morning” ma najgłupszy tekst roku i początek pożyczony od „Slang King” The Fall, ale słysząc go w radiu, nie zmienisz stacji. Stadionowość „America” kojarzy się z U2 circa „All That You Can’t Leave Behind”. Zdaje się, że taki efekt chcieli uzyskać – udało się. Na prawach przelotnej przyjemności ujdzie też hawajski „Kirby’s House”.
Reszta piosenek jest niespodziewanie licha. Próba wskrzeszenia ducha korzennego r’n’b z lat sześćdziesiątych przez białasów nie musi kończy się źle, czego przykładem The Jam na wysokości „Gift” czy Costello z „Get Happy!!”. Przypadek Razorlight jest z przeciwnego bieguna. „Who Needs Love” zdaje się imitować Temptations, to jednak tu indolencja piosenkopisarska Borrella osiąga górne ekstremum. Plum plum plum plum – jakie to biedne. Niewiele lepiej jest w „Hold On”, który prawdopodobnie Four Tops wyrzucili na śmietnik w 1966. Wyliczankę mielizn można pociągnąć właściwie do końca płyty: „Can’t Stop This Feeling I’ve Got” pożycza jedyny motyw od „Kayleigh” Marillion, „Pop Song 2006” odrzuca autoplagiatem „Vice” w końcówce, a reggae-punkowemu „Back To The Start” a la Specials brakuje finezji.
„Razorlight” nie jest dobrym albumem w żadnym elemencie. Na domiar tego zespół stracił swój główny atut, młodzieńczą iskrę, która decydowała o przyjemności z obcowania z debiutem. Tu są jacyś zmęczeni, wyprani z pomysłów. Nawet tytuł jest do dupy.